Morze możliwości
Z jednej strony nazwa Inter Arma nie była mi obca, z drugiej traktowałem ten zespół bardzo po macoszemu, jest bo jest, coś nagrywa, czasem czegoś posłuchałem, nic ponadto. Podobnie miałem z pierwszą zapowiedzią New Heaven w postaci Concrete Cliffs, dopiero gdy Frank z Petting Zoo Propaganda podesłał całość z braku laku oraz z nadmiaru wolnego czasu posłuchałem i zdmuchnęło mi czapkę z głowy. Dysonanse? Polirytmia? Wściekła agresja? Psychodelia? A na końcu americana? Coś musiało być na rzeczy. T.J. Childers oprowadził mnie po zakamarkach zespołu.
Jesteś osobą cierpliwą?
Sądzę, że tak. Co będzie się miało wydarzyć, to się wydarzy, nie ma co się zamartwiać, dopóki nie zaczynasz się zachowywać jak odklejeniec.
A jak to jest z cierpliwością w muzyce? Niekoniecznie w kontekście grania na żywo, gdzie cierpliwość sprowadza się do niekończących godzin wyczekiwania, lecz w kontekście tworzenia.
Kiedy jesteś młodszy i ćwiczysz na wybranym przez siebie instrumencie, zawsze się to z nią wiąże, stanowiąc część procesu. Nawet jeśli o tym nie myślisz, składają się na to różne sploty wydarzeń, tracisz kogoś bliskiego, z kimś się rozstajesz, tudzież zakochujesz, przepracowanie tego zajmuje dużą ilość czasu, na co niekoniecznie masz wpływ. Tworząc utwór możesz wykazywać się niecierpliwością, wcale nie musi ona przyjść od razu, tak się wydarzało w przeszłości, potrafiając doprowadzić do szału, lecz po chwili przychodziła myśl, iż skoro nic nie dzieje się dzisiaj, może zadziać się kolejnego dnia, albo za tydzień, na co więc miałbym się wkurzać?
No tak, poza tym stresowe sytuacje przekładają się na muzykę.
Wiesz, czasem warto poddać się stresowi, leży to w ludzkiej naturze. Nie da się przeciwdziałać wszystkiemu, Willie Nelson czasu zapytany, czy popada w złość odpowiedział: popadanie w złość i stres niczego nie zmienią, niecierpliwość nie wpłynie na zmianę ani jednej jebanej rzeczy, wciąż będziesz w tym samym miejscu, więc w czym rzecz? Staram się mieć to na uwadze. Nawet robiąc rzeczy niewielkie, jak np. siedzenie w samochodzie na czerwonym świetle i wkurwianie się, że nie zmieniają się szybciej na zielone niczego nie zmienia, nie mam na to wpływu.
Opowiedz mi, jak zwykłeś słuchać muzyki? Zorientowałem się np. że nie lubię przeskakiwać numerów albo zatrzymywać słuchania w trakcie, kiedy ktoś coś ode mnie chce, chociażby w pracy. Wolę o wiele bardziej, kiedy piosenka się kończy i wówczas dopiero skupić się na tym, co kto ode mnie chce.
Zabawne, iż o tym mówisz, ponieważ mam dokładnie tak samo. Zazwyczaj kiedy słucham muzyki w pracy, a ktoś przychodzi zaczynając gderać, wyłączam ją, żeby niczego nie przeoczyć. Nawet jeśli jest to coś, czego słuchałem z milion razy, jak Master Of Puppets. W większym stopniu przeszkadza coś innego. Grając muzykę szmat czasu mam głębokie zrozumienie muzyki oraz muzycznej teorii. I trudno jest mi po prostu słuchać, bez analizowania i rozkładania jej na czynniki. Nie jest to za miłe. Słyszę gitarę i myślę: brzmi jak połączenie Marshalla z podłogą efektów i SM57 zbierającym dźwięk. To tak złe. Staram się tego nie robić, acz niekiedy słysząc coś zaczynam dociekać: a co takiego doprowadziło do określonego akordu, to bardzo interesujące. Dlatego lubię czasem wypić kilka piw i po prostu zapodać Slayer.
Miałem kiedyś coś takiego, oglądałem jakiś koncert Metalliki i po kilkunastu minutach skapnąłem się, że wcale nie zwracam uwagi na to, co grają, ale na sposób, w jaki Ulrich uderza w talerze.
Znam to. I wtedy do użycia wchodzi alkohol oraz narkotyki. (śmiech)
Nigdy nie miałem sposobności widzieć Inter Arma na żywo, acz z tego co zaobserwowałem koncerty przypominają coś na kształt otwartych prób. Wyglądacie na grupę osób grających tylko dla siebie, zamknięci we własnym kręgu dźwięków i emocji, czasem opresyjnych wobec tego, co dzieje się poza nim.
Sposób, w jaki gramy na żywo nie oznacza, iż nie gramy prób, jest zgoła inaczej. Podeprę się przykładem, w wielu współczesnych kapelach metalowych bębniarze na żywo grają do clicka. Może podpierają się nagranymi podkładami, a może nie. Jeśli tak robisz, na pewno grasz równo w tempie. Osobiście nie korzystam ani z jednego, ani z drugiego. To co słyszysz na scenie pochodzi od naszej piątki. Nie bardzo dbam o granie perfekcyjnie w czas. Kiedy przychodzi do refrenu i czujesz płynącą z niego energię, wciskasz gaz, a co za tym idzie podkręcasz tempo, uważam to za bardzo dobry objaw. Nie chcę przez to powiedzieć, iż pozostała czwórka powinna szczególnie zwracać na mnie uwagę, lecz musimy słuchać siebie nawzajem, co każdy z nas robi gra, aby wiedzieć w jaką stronę podążyć. Przypominamy jammujący zespół, coś jak ensembl jazzowy, ale grający heavy metal. Natomiast osobiście jestem bardzo świadom istnienia publiczności i lubię ją widzieć. Nie przepadam kiedy jest zbyt ciemno, lubię oglądać ludzkie twarze, ich reakcje, jaką sprawiamy im satysfakcję i jak oddają nam tę energię.
Oglądałem wasz występ z klubu Saint Vitus z 2018 roku, na którym widać w pierwszym rzędzie fanów grających twoje partie na niewidzialnej perkusji, co wyglądało niebywale, było jednocześnie dowodem na głęboką więź łączącą ich z zespołem.
Jestem za to niezmiernie wdzięczny. Tym bardziej, iż polaryzujemy ludzi na tych, którzy nas lubią oraz tych, którzy nie zwracają na nas uwagi. Większość z naszych fanów jest z nami od lat, znają muzykę, znają nas, podróżują z różnych miejsc, żeby nas zobaczyć. Na Roadburn była dziewczyna z Arkansas, która widziała nas na żywo dwa tuziny razy. Nie przyjechała specjalnie na nas, ale przeleciała cały świat, żeby zobaczyć i nas. Coś podobnego robili też inni fani. Super, iż zespół tak działa na ludzi, że za nim podróżują, proszą żebyśmy zagrali kawałki z pierwszych dwóch płyt, o których praktycznie już zapomnieliśmy.

photo: Jonah Livingston
Wspomniałeś Roadburn, na którym zagraliście trzy sety. Pierwszy z materiałem z nowej płyty, drugi z klasykami oraz trzeci, sekretny z kowerami. Przygotowanie którego zajęło wam najwięcej czasu?
Prawdopodobnie z New Heaven, aczkolwiek do setu z kowerami przygotowaliśmy też numer Neila Younga. Musieliśmy nauczyć się siedmiu z dziewięciu utworów. Trochę pozmienialiśmy je kompozycyjnie, aby zabrzmiały bardziej jak my. Nie było to łatwe. Odkąd nagraliśmy płytę we wrześniu wiele z tych kawałków wykonywaliśmy już na żywo. Zatem musieliśmy sobie je tylko odświeżyć. Poza tym w ostatnim Forest Service Road Blues zagrałem na pianinie, po raz pierwszy publicznie, co było trochę przerażające. (śmiech) Stanowiło też wyzwanie. Także te dwie rzeczy do kupy. Przez chwilę było to przytłaczające, zastanawialiśmy się, czy podołamy, lecz im bliżej końca tym czuliśmy się bardziej komfortowo.
A byłeś tam tylko zawodowo, czy też jako widz?
Widziałem tylko kilka innych występów, a to dlatego, że musieliśmy dostać się na miejsce koncertu, wyładować sprzęt, zrobić próbę, co nie zostawiało zbyt dużo czasu na inne kwestie. Natomiast udało się mi zobaczyć Eye Flys, Thantifaxath, Health i coś jeszcze.
W temacie pierwszych płyt, próbowałem dokopać się jak to tylko możliwe do Live Demo oraz ‘08 Demo. Nie udało się ich namierzyć nigdzie, całe szczęście posłuchałem Sundown, który był mniej lub bardziej połączeniem sludge z black metalem, mieliście tam już tendencje do budowania długich form, ale opowiedz o tych dwóch demówkach. Czy były one bliższe temu, co zadziało się na Sundown, czy przeciwnie?
Zabawne, że o to pytasz. Kiedy zaczynaliśmy grać, stroiliśmy się do E – typowego strojenia thrashowego, takowe były też nasze piosenki, natomiast część utworów była już w naszym obecnym stroju, obniżającym najgrubszą strunę do B, co nadawało klimatu zbliżonego do Neurosis. Po jakimś czasie pojawiła się myśl, że w sumie wszyscy grają thrash, a mieliśmy więcej przestrzeni do rozwoju przy tym drugim strojeniu, z jednej strony dawało posmak sludge’owy, z drugiej otwierało unikalne możliwości brzmieniowe akordów. ‘08 Demo jeszcze zawierało thrashowe naleciałości, które zaniknęły na Sundown.
Sky Burial był albumem, który pozwolił wam rozszerzyć brzmienie, to bardziej gęsty, pewny siebie, progresywny materiał, lepiej zbalansowany oraz pozwalający zrobić śmiały krok naprzód. Pamiętasz, jak zaczął się ten proces? Co prawda po drodze była jeszcze epka Destroyer, lecz ona przypominała wciąż jeszcze Sundown.
(śmiech) Do ukazania się Sundown nie miałem świadomości, iż Mike – nasz wokalista, potrafi zaśpiewać melodyjne partie. Graliśmy jedynie po domach albo squatach, gdzie nagłośnienie obsysało, więc nawet go nie słyszałem. Zaczątki melodyjnego śpiewania wyłapałem dopiero na Sundown, więc powiedziałem mu, iż skoro potrafi śpiewać, to stworzę więcej melodyjnych rzeczy, za przykład niech posłuży The Long Road Home, w którym może nie ma takowych wokali, ale od strony muzycznej jest więcej melodyki, spod znaku Pink Floyd albo Hendrixa. Kiedy przystąpiliśmy do nagrań z Mikem Allred’em, z którym popełniliśmy wszystkie krążki od Sky Burial i usłyszeliśmy miksy, otworzyło się przed nami morze możliwości. Zawsze chcieliśmy mieć wielką rock’n’rollową płytę, a Sundown nie mógł nią być, to punkowy album w większości nagrany w piwnicy, a tu nagle zdaliśmy sobie sprawę, iż możemy mieć potężniejsze brzmienie, choć wciąż osadzone w rock’n’rollowo-punkowym kontekście. I nawet robiąc psychodeliczne, black metalowe numery mam poczucie istnienia wspomnianej estetyki.
Jak wspominaliśmy, macie doświadczenie w pisaniu dłuższych form, ale 45 minut, to 45 minut, ponad trzy kwadranse muzyki. Czy w The Cavern chodziło o doświadczenie głębokiego słuchania, cierpliwości w słuchaniu albo najzwyczajniej eksplorowania różnych pomysłów, tonacji, zależności między dźwiękami albo miejsca zespołu w tych dźwiękach?
Rzekłbym, iż wszystko co wymieniłeś. The Cavern powstał w ten sposób, że miałem napisane piosenki, z których każda miała być inna, ale mniej lub bardziej łączył je ten sam klucz. Zdecydowaliśmy o stworzeniu jednego długiego numeru, który wcale nie miał wyjść aż tak długi, zakładaliśmy, że zamknie się w pół godziny. A później dodawaliśmy coś nowego, pojawiały się kolejne pomysły i nawet jeśli powstała z tego jedna kompozycja, to przechodzi ona przez różne fazy, zabierając słuchacza w podróż. Nie graliśmy tam jednego riffu przez 45 minut, jak AC/DC, co swoją drogą byłoby ciekawe. Kiedy jednak przyszło do prac nad Paradise Gallows byliśmy przekonani, iż nie chcemy już mieć jednego długiego utworu, ale zdecydowanie wolimy mieć dłuższe kawałki. Album ten pozwolił na dalszą rozbudowę naszych pomysłów w różnych kierunkach. Po raz pierwszy mieliśmy piosenkę z pełną harmonią wokalną.
Paradise Gallows jest takim albumem, na którym cofnęliście się trochę do wcześniejszego materiału, ale tylko po to, żeby otworzyć sobie kolejne drzwi do dźwiękowych poszukiwań.
Postanowiliśmy dobrze się przy nim bawić. Oczywiście nie mieliśmy świadomości, że uderzy pandemia, pociągając za sobą wszystko. Postanowiliśmy pokazać ludziom nasze różne inspiracje, dodać coś niekoniecznie oczywistego w stylu Prince’a i Toma Petty’ego. Słuchając Inter Arma możesz powiedzieć, że brzmimy trochę jak Ministry, trochę jak Nine Inch Nails, słyszę trochę Cro-Mags, acz nie sądzę, żeby ktoś powiedział: o, brzmią jak Tom Petty, a tam jak Prince. Wpuściliśmy ludzi do naszego świata i pokazaliśmy z jakich źródeł czerpiemy.
Do kompletu zapytam o Sulphur English, na którym najpełniej rozwinęliście swoje brzmienie, doszły wpływy Morbid Angel w Citadele z jednej oraz psychodeliczno-transowe jak w The Atavist’s Meridian z drugiej strony.
Poczynając od Sky Burial, na każdym kolejnym wydawnictwie podążaliśmy swoją drogą, coraz głębiej i dalej. Robiąc to samo na każdym krążku byłoby to dla nas, jako muzyków, najzwyczajniej nudne. Niełatwo też odkleić się od ciężkiego brzmienia, każda późniejsza płyta była cięższa od poprzedniej. W którymś momencie dochodzisz do punktu, w którym nie można zabrzmieć mocarniej, gdyż będzie to uciążliwe i asłuchalne, co w końcu doprowadziło nas do takiego a nie innego zakończenia pod postacią New Heaven. Po Sulphur English doszliśmy do wniosku, iż nagraliśmy sześdziesięciopięciominutowy dysonansowy, nieprzystępny, posępny album. Możemy pójść tą drogą wypuszczając półtoragodzinny noise’owy materiał na styku Merzbow i grind core’a, czyniąc go najbardziej szalonym gównem kiedykolwiek stworzonym albo pomóżdżymy, skupiając się na pisaniu po prostu piosenek o możliwie najkrótszym czasie trwania. I tak powstało New Heaven. Znajdziesz tam konglomerat wszystkiego: psychodelii, black metalu, americany, z nadrzędnym celem stworzenia jak najlepszych, zarazem spójnych kompozycji, na jakie nas stać.
New Heaven jest albumem, na którym wzięliście słuchacza z zaskoczenia. Utwór tytułowy, otwierający bazuje na dysonansach oraz polirytmii, Violet Seizures jest jednym z najbardziej histerycznych numerów, a Desolation’s Harp złowieszczych i jadowitych, Gardens In The Dark przypomina twórczość Devina Townsenda etc. Niekoniecznie jest to coś, czego można było oczekiwać.
Tak i pomysłem było, aby każda z piosenek stanowiła odrębne uniwersum, w którym staraliśmy się przekazać jak najwięcej i każdą namalować muzyczny krajobraz. Stąd też poszczególne numery można postrzegać na dwójnasób. Nie odnajduję w nich jednego punktu spójnego, nie uważam, iż jest to wydawnictwo, o którym można to powiedzieć.
Niejako odpowiedziałeś tym na moje przemyślenia odnośnie klucza do tej płyty, chyba chodzi o to, żeby słuchać jej odpowiednio, wyłapywać niuanse i pozwalać się zabierać w różne miejsca, zresztą odbieram ten krążek jako podróż, a poszczególne piosenki są jej etapami.
Wiele wspaniałych albumów, do jakich powracam i do których zapewne sam powracasz, nawet klasycznych pokroju Houses Of The Holy Led Zeppelin, Dark Side Of The Moon Pink Floyd, Master Of Puppets, a nawet Domination Morbid Angel z dziwacznymi klawiszowymi, przestrzennymi utworami pokroju Where The Slime Live są tymi, które sprawiają słuchaczom najwięcej satysfakcji oraz do których powraca się najczęściej, wymieniając je jako źródło inspiracji. Zawsze próbowaliśmy osiągnąć coś podobnego z płytami autorskimi i tym razem sądzę, iż udało się to nam osiągnąć.
New Heaven jest albumem, w którym muzyka oraz teksty ściśle ze sobą współistnieją. Historia o człowieku, który wybrał życie w kompletnej ciszy i izolacji w Forest Service Road Blues w połączeniu z country, tematyka choroby psychicznej w Desolation’s Harp oraz Violet Seizures w połączeniu z muzyką czynią je podwójnie dotykającymi i łamiącymi serce. Jak zapatrujesz się na tę zależność?
Mike napisał wszystkie teksty, był też obecny przez cały okres tworzenia. Kilkukrotnie powtarzał mi, iż słuchał tych kompozycji w trakcie tworzenia, ale i w wersjach finalnych, a w głowie miał kilka pomysłów. Natomiast zawsze mówił również, iż obserwował jakie emocje dana piosenka w nim wywołuje, a później szedł tym tropem. Chyba o to chodzi. Osobiście napisałem w przeszłości dosłownie jeden tekst dla Inter Arma, nie zagłębiałem się specjalnie co skrywają, ale zawsze zwracałem uwagę na brzmienie numerów i stany, jakie we mnie wywołują, kolory jakimi się mienią. Mike wykonał dobrą robotę parując teksty z muzyką oraz jej wibracją. Całe szczęście mamy go wśród nas, a w tym co powiedziałeś masz stuprocentową rację.
Wspomniałeś o kolorach, powiedz zatem, w jakich kolorach tudzież kształtach postrzegasz New Heaven.
Każda piosenka ma niepowtarzalny charakter. Podeprę się kilkoma przykładami. New Heaven brzmi jak kompletny popierdoleniec, całkowicie niezrównoważony, być może dlatego, że stoję za jego stworzeniem. (śmiech) Violet Seizures brzmi wściekle i maniakalnie. Instrumentalny Endless Grey przypomina wychodzenie z szaleństwa, kiedy widzisz światło w tunelu. Concrete Cliffs jest podobny do powodzi, która porywa w jednym kierunku, główny riff w nim jest taki wodnisty. W ten sposób zazwyczaj widzę kawałki, towarzyszą mi różne myśli i odczucia.
Odegranie całego New Heaven na żywo, jak to miało miejsce na Roadburn jest ciekawe z jednego powodów. Jeśli odgrywasz jakiś swój klasyczny krążek, daje to sposobność nostalgicznego spojrzenia na przeszłość, przywołanie tamtych wspomnień. A czym to jest w przypadku najnowszego wydawnictwa? Przybiciem ostatecznego stempla jakości?
Sądząc po reakcji, spotkał się on z aprobatą. W przypadku wcześniejszych albumów z żadnego nie jestem usatysfakcjonowany w 100% w momencie ukazania. Zawsze wynajdę coś, co można było zrobić lepiej. Podobnie mam z New Heaven. Nie różnię się w tym od innych muzyków, cieszę się z jego przyjęcia, spodobał się. A jeśli się nie podoba też w porządku.
Słuchałem tego krążka dużo przez ostatnie tygodnie, w ostatnich dniach nawet więcej, aż w którymś momencie byłem przytłoczony jego emocjonalnością. Nie jestem w stanie wyobrazić słuchania New Heaven w czysto rozrywkowy sposób. Rozumiem nadużywanie zwrotu emocje w kontekście twórczości, lecz to jest jedna wielka emocja.
(śmiech) Dziękuję. Nie wiem, na ile jesteś zorientowany, co działo się przez ostatnie kilka lat, ale przeszliśmy naprawdę wiele żeby go stworzyć. Dużo myślę o tych emocjach, nawet jeśli zbudowaliśmy z nich ołtarzyk. (śmiech) Wszystko co przydarza się w życiu jest przepuszczane przez kreatywny filtr. Czasem nie możesz nic na to poradzić, ale to tam jest. Tak też było w tym przypadku.

photo: Jonah Livingston
Jaki był najbardziej znaczący dla ciebie wykonawca, którego kower nagraliście na Garbers Days Revisited?
O kurwa. Prawdopodobnie będą to Nine Inch Nails i Prince. Nine Inch Nails może bardziej. Nawet jeśli Gardens In The Dark to nasza najbardziej industrialna piosenka, miałem poczucie, iż wpływy Nine Inch Nails są u nas słyszalne od wczesnych dni. Kupiłem The Downward Spiral na kasecie w 1994 roku mając jedenaście lat, wcale nie skupiając się jedynie na Closer, przesłuchiwałem cały pieprzony album. Znałem na pamięć wszystkie teksty i wciąż raz na miesiąc lub dwa wracam do tego krążka. Ze wszystkich nagranych na Garbage Days kowerów Nine Inch Nails jest największą inspiracją. Nawet to, jak zachowuje się Trent Reznor. Gość wie, czego chce, w dupie ma opinie ludzi na temat tego, co jest popularne. Wypuszcza, co chce wypuścić. Robi co chce i kiedy chce. To mus w sytuacji bycia artystą. Zawsze być w zgodzie ze sobą, nie myśląc, co inni mają do powiedzenia. Może trochę interesuje się opiniami fanów, lecz to naturalne.
Partia perkusji w March Of The Pigs jest tak prosta, a jednocześnie dodanie ekstra stopy czyni go tak dziwnym.
Najbardziej w studio cierpiałem nagrywając go. Ich bębniarz gra to na żywo jedną ręką, lecz jeśli posłuchasz uważniej, jest tam też elektronika na hi-hacie, która pozostawia po sobie wydźwięk, a on gra to szesnastkami. Próbowałem odwzorować grając ten patent w pełni na żywo, po trzecim czy czwartym podejściu udało się, gdzie zazwyczaj rejestruję się w pierwszym. Jeśli pierwszy się zgadza, pieprzyć kolejne. I tak rozchodzi się o uchwycenie chwili.
Do dziś dnia pamiętam ich występ na Woodstock w 1994, ten koncert trasmitowała polska publiczna telewizja. I ci kolesie, którzy wparowali na scenę cali upaprani w błocie. Mój nastoletni umysł potrzebował trochę czasu, żeby to przeprocesować.
My do dziś oglądamy ten występ na Youtube. Odpalamy browary i ktoś w końcu rzuci: włączmy Nine Inch Nails z Woodstock. Tak bardzo to kocham.
W ostatnich tygodniach i miesiącach miałem sposobność porozmawiania z różnymi perkusistami: Iggorem Cavalera, Davem Blandem oraz Eli Wendlerem. Perkusja jest instrumentem, na który zwracam uwagę najbardziej przy słuchaniu. A ty na jaki instrument najbardziej zwracasz uwagę?
Mogę zostać ukrzyżowany za to, co powiem, ale jestem tu dla riffów. I nie chodzi o bycie zajebistym gitarzystą. Jeśli riff jest zabójczy to dopiero po nim zwracam uwagę na pracę bębniarza. Cały heavy metal, co więcej, prawie cały rock’n’roll bazują na gitarowym riffie. Uwielbiam AC/DC, a Phil Rudd jest najlepszym garowym wszech czasów, ale Highway To Hell słucham dla TEGO riffu. Podobnie w Metallice, skupiam się na prawej ręce Jamesa Hedfielda wyrywającej struny z wiosła. (śmiech)
Spoglądając na swoje dziedzictwo, czy jest jakaś piosenka bądź cała płyta z nagrania której jesteś szczególnie dumny?
Ze wszystkich, są one uchwyceniem chwili w czasie, kim byłeś wtedy, czym był wówczas zespół. Utwór tytułowy z New Heaven to najbardziej szalone gówno, jakie skomponowałem. (śmiech) Niekiedy grając go myślę sobie, iż chyba posunąłem się tam za daleko. Może nie powinienem tego robić, ale jednak nie potrafię zluzować.
Masz ulubiony element swojego zestawu?
Centrala, gdyż brzmi unikalnie. Czuję, że wypełniłem nią pewną niszę. Pozwolił osiągnąć punkt między klasycznie metalową stopą, a Johnem Bonhamem. Dorzucę do tego werbel. Mój zestaw brzmi surowo, a pozwala na osiągnięcie wyjątkowego brzmienia, niepodobnego do nikogo.
Wspominaliśmy Nine Inch Nails. Oglądałem rozmowę z ich ówczesnym bębniarzem Joshem Freese. Przypomniał mój ulubiony dowcip o perkusistach: jakie są ostatnie słowa perkusisty przed wyrzuceniem z zespołu? Ej, chłopaki, mam pomysł na kawałek! A twój ulubiony?
Jak rozpoznać czy podest perkusyjny jest odpowiednio wypoziomowany? Perkusista ślini się po obu stronach ust.
Mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?
Muszę być z tobą szczery. Podążanie za dźwiękiem jest tym, co powiedział Hendrix, iż najpierw słyszał go w swojej głowie, a później przekładał na instrument. Jestem odpowiedzialny za brzmienie gitary na praktycznie każdej płycie. Głównie ode mnie zależy, jak one zabrzmią. Ostatnimi czasy dużo rozmyślam o brzmieniu gitar i jestem zadowolony z tego, jakie osiągnęliśmy tym razem. A jeśli rozmawiamy o dźwięku w ujęciu ogólnym. Starałem się iść cały czas do przodu, by przekonać się, czy mogę stworzyć coś, co jeszcze nie powstało. Czuję, iż wiele zespołów podąża tą samą ścieżką, niektóre z nich są świetne, po posłuchaniu innych wolę przełączyć się na Cannibal Corpse, czy tam Morbid Angel. W Inter Arma nie tyle chodzi o łamanie ram gatunkowych, ale sięgnięcie po coś wciąż nieosiągniętego. Powrócę do New Heaven. Powstały tysiące numerów death metalowych, zapewne wiele z nich opartych zostało na dysonansach, ale nigdy nie słyszałem takiego, który wciąż ma chwytliwy riff za bazowy składnik kompozycji. Dysonansowy, szalony riff, który zapada w ucho. Nawet jeśli nie potrafisz go zaśpiewać, cały czas siedzi w głowie i go nucisz. Spróbuj posłuchać nowych rzeczy, stworzyć takowe. Może nie być łatwo nie przekroczyć granicy, w której muzyka zamienia się w pieprzony hałas, a napisać coś unikalnego i do tego popycham nie tylko siebie, ale i całą kapelę.
Powyższa rozmowa w formie drukowanej ukaże się w #46 Musick Magazine.
Posłuchaj: https://interarma.bandcamp.com