Erozja medialnego krajobrazu
Lawrence English jest bez wątpienia jedną z najznamienitszych postaci sceny ambientowej oraz szeroko pojętej sztuki audio-wizualnej. Jakość wydawanych nagrań, wszechstronność i pomysłowość wzbudzają szacunek wśród szerokiego grona słuchaczy. To również niezwykle oczytana osoba, o jasno sprecyzowanych opiniach. Niejednokrotnie rozmowy publikowane w tym miejscu wymykały się z ram nawet oględnie przygotowanego planu. Tym razem przeszliśmy samych siebie. Temat muzyki poruszyliśmy dopiero po ok. trzech kwadransach debaty o poważnych i poważniejszych kwestiach. Zapraszam na lekturę poniższego zapisu naszej konwersacji.
Wybacz chwilową nieobecność, ale poszukuję właśnie dyktafonów na japońskim Yahoo.
O proszę, a dużo ich posiadasz? Wiem, że prowadzisz nagrania terenowe.
Mam kilka, jednak wszystkie są w końcowym stadium używalności, mają zbliżoną żywotność i staram się znaleźć dla nich zastępstwo. A w związku z tym, że to kaseciaki, namierzam też kolekcję kaset, które mógłbym dalej wykorzystać i mam aukcję, gdzie za 11$ mogę nabyć siedemdziesiąt taśm, co brzmi zachęcająco. (śmiech)
Próbowałem namierzyć kasety w ostatnim czasie, co nie okazywało się takie proste.
To prawda, niekiedy chodzi o wiedzę, gdzie ich szukać. Ebay zdaje się być w tej kwestii drogi, podobnie do innych miejsc, a w Japonii można aktualnie zauważyć ich wysyp. Mam w zwyczaju dokonywać zakupów na japońskim Yahoo i stałem się wytrawnym polującym. (śmiech) Ale to takie wyznanie na marginesie, nie wiem, czy byłeś zainteresowany jego wysłuchaniem.
Oczywiście, już mówię dlaczego. Kilka dni temu miałem nad ranem sen, że nagrywam płytę z moim dobrym kolegą z udziałem dźwięków Morza Bałtyckiego. Po przebudzeniu zacząłem się zastanawiać, jak te dźwięki zarejestrować. Z jednej strony posiadam dobry mikrofon pojemnościowy, z drugiej nie posiadam dobrego rejestratora. Szukam rozwiązania dla tej sytuacji i może powinienem skorzystać z twojej rady.
Doświadczam okresów, kiedy koncentruję się na nagraniach terenowych w sposób należyty. Tworzeniu rzeczy leżących w prawdzie do tego, co mnie interesuje. Kilka ostatnich razy w podróż nie zabierałem całego sprzętu, a jedynie dyktafon, rejestrując na kasetach godziny nagrań, co samo w sobie jest wspaniałe, gdyż jeśli wybierzesz się nad Morze Bałtyckie, to nie wrócisz z nim, ale z taśmą będącą tego pamiątką. Poza tym, należy być dla nich wyrozumiały. Mikrofony w takich dyktafonach są bezlitosne, potrafią kompresować w określonej jakości, dzięki czemu osiąga się spontaniczną reakcję na dźwięk, nie możesz zabrać ze sobą tego dźwięku, ale możesz potraktować go jako materiał źródłowy dla czegoś innego.
Kasety wyszły z mody, są teraz bardziej artefaktem, ale zapomina się o tym, że na taśmach jest szum, analogowy dźwięk, w czym tkwi ich moc. Pierwszą rzeczą słyszalną po włączeniu kasety jest szum, dopiero z niego wyłania się dźwięk. I takie detale z czasem docenia się najbardziej.
Nagrywając na nie musisz to zaakceptować, nie ma możliwości uniknięcia ani usunięcia tego. Nawet jeśli posiadasz najlepszy z mikrofonów. Pozwala to na określenie własnej roli w tej całej układance. Z drugiej strony można manipulować wysokościami tonów, w czym górowały dyktafony Sony, dlatego staram się nabyć właśnie te. Mam sześć, których produkcji zaprzestano, kupiłem je około dekady temu i niestety nadchodzi ich kres.
Przed naszą rozmową jadłem śniadanie, mamy w Polsce 10 rano i niespodziewanie naszła mnie taka myśl, iż zawsze czułem zażenowanie, kiedy ktoś w moim towarzystwie puszczał moją muzykę, a jak to wygląda w twoim przypadku?
Dobre pytanie. To trochę dziwaczne. Różnica polega na tym, że kiedy tworzysz płytę, ukończysz ją i udostępnisz – szczególnie obecnie – wiąże się to z utratą kontroli nad nią o wiele bardziej, niż dwadzieścia lat temu, kiedy używano do słuchania sprzętu grającego oraz można było oczekiwać, iż do jej wysłuchania zostaną użyte wysokiej jakości słuchawki albo sprzęt. Obecnie muzyki słucha się przez telefon, głośniki w laptopie, słuchawki na bluetooth, co za tym idzie w różny sposób oddaje się wierność nagrań i być może twój związek z tym, co słyszysz jest inny od tego, do jakiego jesteś przyzwyczajony. Po prostu oddajesz swoje dzieło światu. Nie dzieje się w ten sposób zawsze, ale można założyć, iż nie będzie ono słuchane w sposób najlepszy dla jego właściwego odbioru. W ten zawoalowany sposób chciałem powiedzieć, iż każdy słuchający będzie miał do tego inny stosunek, niż twórca, który pamięta każdy aspekt powstawania, zrozumienia technicznego rzemiosła, detali produkcyjnych, czy niewidzialnej historii, jaką chce się przez muzykę opowiedzieć. Nie odczuwam zbytniego dyskomfortu. Nie wracam do swojej muzyki. W momencie ukończenia jest skończona. (śmiech) Wracam do niej jedynie przygotowując się do koncertów. Nie grałem trasy od bodaj sześciu lat, a prawdopodobnie podejmę próbę scenicznego powrotu i będę musiał odświeżyć jakąś część stworzonej muzyki, ale naprawdę bardzo sporadycznie zdarza się mi usiąść i słuchać swoich przeszłych dokonań. Z wyjątkiem Approach nagranej wespół z Yoshihisa Tagami. Kiedy wracam myślami do czasu tworzenia sporadycznie ją włączam. Próbowałem wówczas dużo nowych rzeczy, a niekoniecznie byłem pewien, iż wrócę do nich w przyszłości. To prawdopodobnie pierwsza i jedyna płyta, która powstała tak szybko, zajęło to dosłownie sześć tygodni, a ukazała się miesiąc później. Nigdy, przenigdy się to nie powtórzyło. Myślę o niej w kategoriach spontanicznego podejścia do wykonanej pracy, stanu bycia w ciągłym ogniu. A dzięki temu, że powstała w tak szybkim tempie, wciąż bywam w stosunku do niej krytyczny.

photo: T Pakioufakis
Pytanie o ulubiony album jest jak pytanie o ulubione dziecko, ale Viento był tym, do którego wracałem więcej, niż do pozostałych, zupełnie nie wiem dlaczego.
Najwidoczniej lubisz muzykę do filmów. (śmiech) Zawsze interesowało mnie, jak zabrać się do pracy nad muzyką, filmem, czy książką. Sporadycznie zdarza się mi ponownie czytać książki, ale też nie jestem wielkim czytelnikiem, nie spędzam w ten sposób wolnego czasu. Natomiast bardzo szanuję osoby nimi będące, jak mój ojciec, który pamiętał wszystko, co przeczytał. Mój mózg nie funkcjonuje w ten sposób, co bywa frustrujące. Istnieją jednak filmy, do których wracam częściej, niż do innych, np. Bez Słońca Chrisa Markera, który mogę oglądać nawet dwa razy do roku, każdorazowo odkrywając w nim coś nowego. Podobnie mam z wywiadami z nieżyjącym już Genem Hackmanem, którymi w ogóle nie bywam znużony albo Duchem W Pancerzu – Momoru Oshii jest niesamowitym reżyserem. Zatem interesowała mnie istota powrotu do czegoś oraz dlaczego w ogóle ma to miejsce. Zapewne każdy ma taką książkę, film, bądź muzykę, jaka z nim pozostaje. W określonym momencie czasu natrafia się na coś, co dosłownie staje się częścią życia. Mając 11-12 lat usłyszałem KISS i stał się on super istotny do tego stopnia, że mogę powracać do niektórych z tamtych nagrań wciąż stawiając je na piedestale w stosunku do innych. Może towarzyszyć temu jakaś nostalgia, a w przypadku muzyki nawet coś większego i głębszego od zwykłego wspomnienia tamtego okresu.
Wspomniałeś o KISS, ale czy byłeś otoczony jako dziecko jakimś odgłosem, bądź dźwiękiem, który pozostał z tobą do teraz?
Większością muzyki, jaką poznałem w swoim dzieciństwie, do osiągnięcia ósmego roku życia była klasyka, na dodatek słuchana w samochodzie. Rodzice nie słuchali w domu w ogóle, ale w aucie leciała ona permanentnie. Nie wiedziałem nawet, że istnieje jakaś inna muzyka, do momentu, kiedy w ręce wpadł mi pierwszy kompakt, którym był The Beach Boys. W latach 80. wytwórnie czyściły swoje katalogi, dzięki czemu w sklepach można było znaleźć działy z tanimi kompilacjami typu Summer Dream, A Wave In The Surf, czy coś takiego. Zapamiętałem, że byłem nimi całkowicie pozamiatany, a szczególnie Pet Sounds, z którego kilka piosenek znalazło się na jednej ze składanek, częściowo ze względu na harmonie wokalne, niekiedy nie wiedziałem, z czym mam w ogóle do czynienia, jak z thereminem, interesujące wydawało się nawet typowe instrumentarium, odczuwałem drzemiącą w nich moc. Dotarło do mnie, że oprócz orkiestracji istnieje jeszcze inne podejście do materii dźwiękowej. Doszedł też element tekstowy. Rzecz jasna z czasem poznawałem nową muzykę, jednak ten moment wejścia był wyjątkowy. Nawet jeśli same dźwięki wydawały się dziwne. Element głosu w muzyce powoduje, iż ucieka mi skupienie, wydaje się on być dominujący. Natomiast przy muzyce instrumentalnej mogę robić inne czynności, jednocześnie będąc w nią całkowicie zaangażowany, co zapewne miało swoje źródła w muzyce klasycznej, w większości bazującej na instrumentach.
Ulubieni kompozytorzy lub kompozycje?
Rodzice zasłuchiwali się w romantyzmie. Dorastałem w latach 80. w Australii, która była bardzo w tyle w porównaniu do reszty świata. Praktycznie od późnych lat 60. do 1986 mieliśmy tu faszystowski rząd, dużo czasu zajęło nam wydostanie się z jego cienia. Kulturowo było tu dość prostacko. Muzyka klasyczna jaką mogłeś usłyszeć nie była dwudziestowieczna, lecz barokowo-romantyczna. Mogę jej słuchać, doceniam jej kunszt, acz niekoniecznie chcę jej słuchać dla przyjemności. Arvo Part czy każdy inny kompozytor z XX wieku wywoła we mnie większą ekscytację. Skonfrontowanie się z czymś czego nie znam i wcześniej nie doświadczyłem było znaczące. Pierwszy kontakt z gagaku – japońską muzyką dworską, gdzie sama baza harmoniczna oparta jest na całkowicie innym stroju. Nie opiszę dokładnie co wtedy czułem, ale odczułem to dogłębnie. Słuchając zachodniego kanonu muzyki występuje w niej znajoma warstwa melodyczna i głos, na którym bazuje orkiestra. Kiedy posłucha się Wagnera, albo Strawińskiego słychać inny rodzaj napięcia, czego nie doświadczałem w młodzieńczych latach. Nie przypominam sobie, abym za dziecka był poddawany tego rodzaju wyzwaniom, czułem się jakbym słuchał ambientu, muzyki niezmiennej, po prostu płynącej. Jestem w stanie wyłapać momenty gwałtowności, nieoczekiwane, gdyż to one zajmowały uwagę. Cała reszta: struktury, harmonie zmierzały donikąd. Dolly Parton miała rację: żeby dotrzeć do tęczy należy przejść przez deszcz. Na tym to polega, trzeba mieć kontrast. W ten sposób wychwytuję, co sprawia mi przyjemność i pozwala na dogłębne zaznajamianie się z dziełem oraz jego twórcą.
Miałem okres w życiu kiedy namiętnie słuchałem Pendereckiego. Kosmogonia, Pasja według św. Łukasza są utworami wybitnymi, kiedy jednak niedawno wróciłem do jego dzieł nie mogłem ich słuchać, były tak ciemne i przytłaczające, iż nie mogłem się doczekać, kiedy skończy się strona A nagrania.
Bywają okresy w życiu, w których jesteśmy na coś gotowi. Po pewnym czasie okazuje się jednak, że doszło do zmiany, zmienił się świat, albo ty albo i to i to, a to oznacza zmianę podejścia do dzieła. Nie odczuwa się go tak samo jak piętnaście lat wstecz, gdyż być może miało się na głowie tylu spraw, które są ważniejsze. I to też jest zgodne z prawdą. Nawet piosenki popowe, do których powracasz w różnym czasie i zdawały się być nieodłączną częścią ciebie pociągają ze sobą permanentną nostalgię, ciągle uderzają łapią za twarz, a być może we wcześniejszym czasie świat był na tyle innym miejscem, że nie odczuwało się ich w ten sam sposób co obecnie, co może też być rozczarowujące oraz odpychające. Twoje doświadczenie z Pendereckim jest prawdziwe, ponieważ ta muzyka teraz, biorąc pod uwagę okoliczności polityczne i socjologiczne potrafi oddziaływać jeszcze dosadniej. Może to nie ten czas. W ciągu piętnastu lat wiele może się wydarzyć, kiedy w XXI wieku w końcu wyzwolimy się z kajdanów wieku poprzedniego wówczas stwierdzisz jak wielką moc mają te dwudziestowieczne nagrania. Póki co, cały czas ciągnie się za nami XX wiek i powinieneś odczekać kilka lat zanim do nich powrócisz. (śmiech)
W żadnym wypadku nie zamierzam się ich pozbywać. Pozostają w mojej kolekcji.
Na zawsze! Nigdy nie wiesz, kiedy poczujesz chęć powrotu do nich. Warto mieć świadomość poczucia, że ta muzyka jest obecna w twoim życiu. A momenty zwątpienia są absolutnie ważne. Istotą muzyki ambientowej jest jej wrażliwość na czas i miejsce. Nawet jeśli muzyka odzwierciedla negatywne emocje. Pasja wciąż jest aktywną częścią twojego życia. Nie jest to niematerialna rzecz bez związku z tobą, za każdym razem kiedy jej słuchasz wchodzisz z nią w dialog.

photo: T Pakioufakis
Czy zwykłeś podążać w życiu bądź muzyce za pierwszą myślą?
Podoba się mi filozofia Arthura Russella first thought best thought. Na pewno jest na nią miejsce. Powiedziałbym szczerze, iż moje podejście do tworzenia jest ściśle nakierowane na proces. Pierwsza myśl jest bardzo wartościowa, w moim przypadku jednak pierwsza myśl nie jest na tyle głęboka, aby się utrzymała. Może w przypadku niezwykle muzykalnej osoby jaką był Arthur Russell pierwsza myśl była tą kompletną. W danej chwili pojawia się jeśli nie cała kompozycja, to wszystkie składowe potrzebne do jej powstania. Ja tak nie mam. Moja metodologia jest oparta na procesie, wertykalnym przechodzeniu od jednej rzeczy do drugiej, coraz głębiej. Najlepiej pracuje się mi kiedy są określone ramy, wszystko jest zrównoważone, ponieważ jako muzyk i kompozytor posiadam ograniczone zdolności, ograniczenia oraz masę upadków, które definiują poruszanie się w ramach utworu. Jednocześnie doceniam presję towarzyszącą zagłębieniu się w coś, bardziej od sprawnego poruszania się po powierzchni. Jakkolwiek satysfakcję sprawia tworzenie, zawsze coś ulega zmianie, pojawia się nowa perspektywa, tak nie operuję zręcznie w sposobie, w jakim chciałbym aby ta praca przebiegała. Stąd to wwiercanie się coraz bardziej w osiąganie określonego klimatu, coś potężnego tkwi w potrzebie negocjowania i odpowiadania na to. Pierwsza myśl może stanowić punkt wyjścia i chciałbym posiadać umiejętność sprawdzenia wielości oferowanych przez nią możliwości. Bardziej niż odpowiedź jako twórcę interesuje mnie pierwsze pytanie. Kluczowym zagadnieniem, jakie ciągnie się za nami od XX wieku do teraz jest szukanie odpowiedzi. Zarazem jest to część procesu, lecz może powinniśmy raczej spędzać czas na zadawaniu lepszych pytań, żeby otrzymywać lepsze odpowiedzi. Akceptowanie jedynie pytań jest krótkowzroczne, co zaobserwować można w obecnym świecie, gdzie krótkowzroczność jest manifestem. Zajmuje mnie kulturalny fenomen mediów społecznościowych, pojawiły się, zostały przyjęte, acz nie pociągnął za sobą dialogu: skąd przybyły, w jakim celu ani gdzie podążają. Pojawiła się za to generacja, której nie interesuje wpływ mediów społecznościowych na świat ani nas samych. Łatwa komunikacja, tworzenie cyfrowych społeczności, sposób w jaki się w nie angażujemy – po prostu przyjęliśmy, że tak jest, powstała jakaś nowa przestrzeń, w którą możemy wejść. A może właśnie nie. Powinniśmy przemyśleć sposób relacji, jakie chcemy ze sobą utrzymać, a tego nie czynimy. Tak, wiem, potrzebujemy do tego czasu i wysiłku, każdy pracuje w tysiącu miejsc, żeby przetrwać, koniec końców nikt nie ma na to chęci, ale potrzebę zadawania lepszych pytań powinniśmy postawić w centrum uwagi, tylko wtedy dostaniemy lepsze odpowiedzi, a nie tylko takie, jakie ktoś chce abyśmy otrzymali.
Media społecznościowe uczyniły komunikację międzyludzką łatwiejszą, wystarczy do tego jedynie telefon. Natomiast moim zdaniem przyczyniły się również do jej upadku. Pamiętam czasy, kiedy do spotkania znajomych trzeba było wyjść z domu, spędzaliśmy czas wspólnie, oko w oko, rozmawiając ze sobą, słuchając wspólnie muzyki, a później nagle ludzie zaczęli spotykać się tak jak my teraz, siedząc przed komputerem, w ten sposób imprezując. Nie mówię, że media społecznościowe są złe, ale jak ze wszystkim, należy wiedzieć, jak ich używać.
Dokładnie. Wiele z tych pytań powinno dotyczyć tego, jak używać rzeczy. A sądzę, iż tego nie potrafimy zbyt dobrze. Istnieje kilka osób prowokujących nas do myślenia. Oglądałem ostatnio rozmowę z Yanisem Warufakisem – greckim ekonomistą – o rozwoju nowych teorii politycznych oraz technofeudalizmie, co uważam za udaną prowokację zmuszającą do zadawania pytań. Nie zgadzam się z jego wszystkimi propozycjami, ale oferuje polityczne nowe rozdanie, aby używać dostępnych przyrządów do radzenia sobie z turbulencjami, jakie mogą zachodzić przez kolejne 25 lat. Prognozuje oraz prowokuje nas do przemyślenia relacji z kapitałem i kapitalizmem w XXI wieku. Jak sądzę może być o wiele więcej osób jego pokroju. Uważam za istotne oraz ważne przemyślenie tego, jak definiujemy siebie oraz stosunki międzyludzkie w oderwaniu od mediów społecznościowych. Pytanie brzmi, jak się z tym czuje zarówno jednostka oraz inne osoby mające do tego kwalifikacje, jakie zagrożenia mają znaczenie, a także jak można się przed nimi chronić. Technologia rzecz jasna zmieniła nasz sposób życia, społeczne i ekonomiczne uwarunkowania, z którymi musimy się zmierzyć ze względu na nasze ograniczenia czasowe. Także to naprawdę interesujący moment, żeby przyjrzeć się, gdzie się znajdowaliśmy, a także gdzie potencjalnie zmierzamy – dwa bardzo odmienne zagadnienia.
Żyjemy w erze zmian, nieoczekiwanych, w których ludzkość się zagubiła i przestała je rozumieć. Jesteśmy zalewani z każdej strony treścią, próba okiełznania tego umysłem bywa zgubna.
Neil Postman – amerykański intelektualista – lepiej znany z książki Zabawić się na śmierć: dyskurs publiczny w epoce show-biznesu wysunął w niej tezę, iż wiadomości podawane w telewizji są całkowicie odklejone od stopnia zaangażowania w nie odbiorcy. Kilka lat później wydał zbiór esejów Conscientious Objections i w jednym stwierdził, iż wyzwania związane z internetem dotyczą rozpowszechniania informacji, o czym wspomniałeś w kontekście zalewu treścią. Informacje, owszem, istnieją, ale bez ich przetworzenia stają się jedynie szumem, czymś bez znaczenia. Opowiada tam skąd wzięła się idea konwertowania informacji oraz danych w wiedzę, wydobywania jej przez zadawanie pytań, czyniąc z nich coś znaczącego oraz wartościowego, sięgania głębiej, zamiast radości z bycia zalewanym wszystkim. Z tego punktu widzenia wiedza integruje grupy ludzi oraz jednostki, jest skarbnicą mądrości. Postępując w ten sposób czerpie się z niej poprzez dostępne dane, przekuwając je w wiedzę, w innym wypadku można pozbawić je znaczenia. Bryła gliny jest jedynie materią do ukształtowania. Warto mieć to na uwadze. Wydaje się nam, że to co wartościowe znajduje się w materiale wyjściowym, a dopiero przekształcając go można nadać mu określonego znaczenia.
Brakuje mi czasów, kiedy rzeczy nazywano po imieniu. Zło wprost nazywano złem, a dobro dobrem. Obecnie z łatwością daje się zauważyć mieszanie pojęć. Zło nie bywa nazywane złem, wręcz niegodne zachowanie przypisuje się ofierze tego zła.
Jeśli zwrócisz uwagę co zachodzi obecnie w Ameryce Północnej, właśnie z tym masz do czynienia. Być może przemawia przez to fakt rozpoznawania sposobów, w jaki przekazywana była nam informacja w przeszłości, np. kultura ograniczania dostępu. Prasa wydawana w okresie naszego dojrzewania skupiała się na prezentowaniu podsumowań wydarzeń opartych na faktach. Obecnie, ze względu na erozję medialnego krajobrazu oraz rozprzestrzenianie badań na własną rękę, wkrada się cała masa dezinformacji oraz opinii interpretowanych jako fakty, co koniec końców też jest w porządku i takie rzeczy będą miały miejsce, jednak zmieniła się amplifikacja tych głosów. Miałem dziś sesję domową z młodym indyjskim muzykiem, który przybył tu na koncerty, zresztą tamtejsza scena muzyki elektronicznej jest niewiele starsza, można ją datować na dekadę. Rozmawialiśmy, jak mogą być rozumiane dysproporcje. I powiedział coś takiego: tylko internet wydaje się być ogromny, ale kiedy przybywasz do jakiegoś miejsca ludzie są tak samo mali, jak w Indiach. Co jest zgodne z prawdą, zależne jest od perspektywy. Istotne jest dostrzeganie takich rzeczy i wdzięczność za możliwości, jakie dał na XX wiek. Jednak dla młodszej części społeczeństwa digitalizacja oraz krytykanctwo może być problematyczne. Podany przykład jest na tyle interesujący, że doszło do internacjonalizacji projekcji, przybywając do danego miejsca dostrzegasz, iż skala jest o wiele mniejsza i ograniczona do wielkości danego kraju. Powinniśmy zwracać na to uwagę, ponieważ dziś przykładanie miary zależy od urządzeń typu telefon i oczywiście media, które mimo ulegania radykalizacji przez ostatnie dwie dekady podjęły próbę kulturowo-edukacyjnej zmiany.

photo: T Pakioufakis
W końcu porozmawiajmy o muzyce. Kilkanaście minut temu zapytałem ciebie o pierwszą myśl…
I oto jesteśmy. (śmiech)
Zrobiłem to nie bez powodu. Otóż pewien brytyjski zespół Anathema nagrał kiedyś album pt. Eternity. Znajduje się na nim utwór Eternity part 2, którego tekst zawiera jedynie trzy słowa: przeznaczenie, bezkres, wieczność. Kiedy słuchałem Even The Horizon Know It Bounds trzy wspomniane słowa momentalnie przyszły do głowy w jej kontekście.
Wspaniale. Tak jak rozmawialiśmy wcześniej, kiedy coś tworzysz i przedstawiasz światu, ludzie mają własne doświadczenia, które mogą bardzo mocno kojarzyć się z określonym dziełem. Posiadanie świadomości, jak oddziałuje ono na inne osoby jest istotne. Niekiedy komuś skojarzy się ono z historią z przeszłości, której nadane zostaje pewne znaczenie. Mam kilka takich albumów, o których wiem, że mój odbiór nie jest tożsamy z zamierzeniem twórców, mimo to cały czas mocno na mnie oddziałują. Sam fakt nawiązania łączności z tym materiałem oraz nadania mu znaczenia wymienionymi słowami pozwala na zrozumienie, w jaki sposób do niego nawiązujesz, nawet jeśli jest ono zaprzeczeniem zarówno bezkresu, jaki horyzontu. Myśląc o horyzoncie mamy na myśli linię oddzielającą ziemię od bezkresu, a jednocześnie horyzont rozciąga się poza ten punkt. Podobnie muzyka niesie obietnicę kontynuacji, wychodząc poza częstotliwości i ramy. Cieszy mnie, że rozpaliło to w tobie iskrę, nadając znaczenia, które być może jest tylko twoje, ale którym możesz podzielić się z innymi. Muzyka jest potęgą, czego doświadcza się szczególnie w warunkach koncertowych, kiedy możesz jednostkowo solidaryzować się z dźwiękiem w sposób, w jaki to odbierasz, a ktoś obok odbiera to całkowicie inaczej, ale wspólnie dzielicie miejsce, czas i świadomość wibracji wówczas się pojawiających. Sporadycznie pojawiają się takie występy, kiedy wszyscy wspólnie odczuwają podobnie, co czyni owo połączenie niesamowitym oraz specjalnym doświadczeniem.
Spoglądając na horyzont na swój sposób on się kończy, ale wówczas pojawia się coś nowego – przestrzeń.
Dokładnie. Ograniczona może być nasza percepcja horyzontu, acz nie on w ujęciu całościowym. Interesuję się istotą bytu, jak ograniczenia fizjologiczne oraz psychologiczne ciała oddziałują na sposób postrzegania otaczającego nas świata. Najprostszym przykładem niech będzie kolor purpurowy. W ujęciu naukowym taki kolor nie istnieje, to zaprzeczenie sposobu, w jaki widzi wzrok, który odbiera go, jak coś pomiędzy zielenią i błękitem. A to jest przykładem na ograniczenia naszych ciał, rozumienie słowa w określony sposób, powinniśmy mieć tego świadomość, ale i być z tego dumni, gdyż to czyni świat różnorodnym. Ktoś może doświadczać inaczej, dzięki czemu nabiera się nowej wrażliwości i umiejętności postrzegania rzeczy. O to też chodzi w nagraniach terenowych. Uwielbiam składanie z nich płyt, gdyż w ten sposób dzielę swoje doświadczenie z odbiorcą, mogę podróżować ze słuchaczem jego ścieżką doświadczania tamtego miejsca oraz czasu. To bardzo specjalne i angażujące. Viento może być tego dobrym przykładem. Dzielę się tam moim doświadczeniem wiatru wiejącego w Patagonii oraz śnieżnej burzy w Arktyce. Kształt tego albumu subiektywnie oddaje moje doświadczenie tamtej sytuacji.
Viento, A Mirror Holds The Sky, Observation Of Breath by wymienić kilka są płytami, na których pokazujesz słuchaczowi sposób, w jaki doświadczasz świata i bliskiego otoczenia.
Postrzegam je jako zaproszenie do niego. Podobnie lubię słuchać innych płyt o takim samym podejściu. Chętnie z tego zaproszenia korzystam. Nie czuję potrzeby pouczania słuchacza w jaki sposób ma odbierać moje nagrania, doświadczenie każdego z nich może być odmienne. Natomiast za wartościowe uważam umożliwienie przeżycia własnego doświadczenia.
Daniel Menche, z którym miałem przyjemność rozmawiać kilkanaście miesięcy temu wydał w twoim labelu Room40 album Forlorn, o którym powiedział słowami: Wszyscy do pewnego stopnia na swój własny sposób czujemy się porzuceni i zagubieni. Gubienie zdaje się być głównym celem i zamierzeniem moich prac przez ostatnie 30 lat, moją ambicją jest zobaczenie w jaki sposób mogę doprowadzić słuchacza do stanu zagubienia się w moich dźwiękach i hałasie.
Daniel to nieprawdopodobna osoba. Znam go od ponad dwudziestu lat, a jego prace wciąż zdumiewają mnie. Za kilka miesięcy wydamy jego nową muzykę, powstałą we współpracy. Jestem pod wrażeniem sposobu, w jaki myśli o swoich pracach oraz jak je realizuje. Ma określone podejście do materii dźwiękowej, z której wyciąga wszystko co najlepsze i muszę przyznać jest to nadzwyczajne. Zawsze znajduję dla niego czas, choć widzimy się sporadycznie, nad czym ubolewam.
Sposób pracy Daniela Menche polega na tym, iż pojawia się w określonym miejscu i nagrywa je takim, jakie ono jest, a następnie to wydaje. A jak wygląda to w twoim przypadku? Zwykłeś korzystać ze zgromadzonej biblioteki nagrań, czy skupiasz się na świeżo nagranej materii?
Powiedziałbym, że daję się prowadzić nastrojowi. Moimi ulubionymi nagraniami terenowymi są te, kiedy udaje się uchwycić w nich określoną chwilę w czasie, włączam nagrywanie, a kiedy wcisnę stop nic nie muszę już z tym nagraniem robić. W moim życiu zadziało się tak kilkakrotnie. Jeśli miałbym być samokrytyczny dosłownie dwukrotnie uchwyciłem absolutnie wszystko, czym byłem zafascynowany w chwili, w której coś usłyszałem. Viento jest tego dobrym przykładem. Ma charakter kompozycji, jednakże pokrewieństwo między materiami w czasie rejestrowania przypominały prowadzony dialog oraz stopień zaangażowania w niego. Skompresowanie tamtej chwili do formy ustrukturalizowanej kompozycji pobudza wyobraźnię i pogłębia związek z odbiorcą. Uzyskanie tego w praktyce to spore wyzwanie. Niełatwo jest po prostu sobie wyjść z telefonem albo dyktafonem i dokonać nagrania. Rzecz jasna, każdy może to zrobić, ale chodzi o sposób zaprezentowania tego drugiej osobie, żeby poczuła podobną fascynację, jaką sam wówczas odczułeś. Mój doktorat dotyczył rozwoju teoretycznych ram słuchania, co dla mnie oznacza sposób sformalizowania tego, co czuję kiedy intuicyjnie dokonuję nagrań terenowych, chcąc zaoferować odbiorcy efekt na tyle wartościowy, że kiedy usiądzie do posłuchania albumu, będzie zdolny skupić się oraz dzielić ze mną tamten czas. I tego samego oczekuję jako słuchacz nagrań terenowych, chcę poczuć ekscytację, przypadkowość, wyczekiwanie na pojawienie się czegoś, co przykuje uwagę.
Pracujesz sam, ale też we współpracy z innymi. Chciałbym o te osoby zapytać. Zacznę od Merzbow i tego, jak wyglądała ta współpraca, czy przebiegała gładko? Ponieważ Merzbow jest tym, kto zwykł dominować nagrania hałasem. Merzbow jest hałasem.
To naprawdę ciekawe pytanie. Znam Masami od 1998, nie sądzę aby pamiętał on moment naszego spotkania, ja pamiętam. Miało to miejsce na trasie promującej wspólną płytę z Mike’m Pattonem. Udałem się na tyły klubu, aby coś mi podpisał. (śmiech) Słucham bardzo dużo Merzbow. Kończąc pisać doktorat nie słuchałem niczego innego przez cztery miesiące. To prawda, wykreował własny wszechświat, od niskich częstotliwości do wysokich wyłania się z nich charakterystyczna mgławica. Zgodzę się, może nie być to łatwe. Współpracując nad kolaboracyjnym Achromatic HEXA + Merzbow wyzwaniem było wpasowanie się w tę przestrzeń, czym ona jest? Nasz duet przy Eternal Stalker był oczywiście inspirowany scenariuszem filmu Tarkovsky’ego, klimatem jaki on sugeruje, niekiedy intensywnym, gdzie presja przed tym co nieznane jest wysoce odczuwalna. I to chciałem uchwycić. Napięcie w pewnych aspektach jest tonowane acz odczuwalne, a towarzyszą temu eksplozje energii. Kiedy miksowałem ten krążek wersja wcześniejsza od tej, która finalnie się ukazała brzmiała naprawdę intensywnie. Wysłałem ją Masami, na co zasugerował, żeby nie zaczynać w ten sposób, żeby zaczęło się od nagrania terenowego po potężnej burzy, jaką zarejestrowałem trzy godziny drogi od Brisbane, ponieważ ten dźwięk przeniesie nas do miejsca, w jakim powinniśmy się znaleźć. Byłem zdziwiony nie tylko, że chce rozpocząć w ten sposób, ale wrażliwością charakteru tego kawałka. Masami to nie tylko improwizator, ma też wyczucie kompozytorskie. Dotarcie do punktu, w którym wiedzieliśmy kiedy skończyć i osiągnąć intensywności bez użycia narzędzi, które mogłyby w tym być pomocne było niezwykle znaczące. Podczas prac nad płytą zaskoczony byłem jego otwartością na sposób kreowania napięcia przez użycie dźwięków otoczenia, które nadały całości histerycznego, wręcz psychodelicznego wydźwięku.
Miałem z nim podobny przelot. Słuchałem jego twórczości miesiącami, każdego dnia, po kilka godzin. Znalazłem piękno w tej muzyce, piękną torturę dla uszu. Kiedy ktoś z zewnątrz pytał co interesującego jest w tym hałasie nie byłem w stanie konkretnie odpowiedzieć, wiedziałem jedynie, że nie tyle słuchałem, co natychmiastowo wchodzę do środka tego hałasu.
Może niekiedy postrzega i odkrywa się rzeczy z makro perspektywy, a kiedy zagłębisz się w muzyce, detale porażają, ponieważ trzeba ogarnąć wiele napływających informacji. Kiedy usiądziesz posłuchać oceanu, ale posłuchać tak na serio jest to naprawdę stymulujące, gdyż słyszysz wysokie fale, przebijające się przez inne i uderzające o brzeg, skoncentrowanie się na nich jest serio niełatwe, to dlatego ludzie mówią, że ocean brzmi jak biały hałas, właśnie dlatego, że skupiają się na szerszej perspektywie. To samo tyczy się Merzbow. Złożoność jego prac wymaga określonej zdolności słuchania, która może nie jest w zasięgu każdego i to również jest w porządku, ale trzeba ją posiąść, aby móc się w tym zagłębić.
Współpracowałeś z Loscil, Alessandro Cortinim, czy Williamem Basinskim, z którymi nawiązywałeś wyjątkową nić porozumienia. Słuchając Colours Of Air, Immediate Horizon i Selva Oscura brzmicie niczym jeden organizm, dźwiękowa chmura.
Każdy z wymienionych posiada kunszt kompozytorski oraz estetykę mnie interesującą. Prace Williama Basinskiego są na swój sposób specjalne, utrzymane w klimacie, który jest w stanie osiągnąć dosłownie kilka osób. Zaproszenie do współpracy musi być oparte na współdzielonym od samego początku efekcie osmozy, kiedy dochodzi do wymiany energetycznej. Każda z tych osób jest przykładem dzielenia ciekawości, zainteresowań, chęci wspólnej podróży, które otwierają coś więcej, co znajduje się w nas samych. W każdej współpracy zawsze uczę się czegoś nowego, w kwestii rzemiosła, komponowania, czasowości, której w innych warunkach nawet nie zauważyłbym. Alessandro jest bardzo dobry w nasyconych, zniekształconych formach. Colours Of Air jest bardzo dobrym przykładem, skąd się wzięło i gdzie dotarliśmy w naturalny, identyczny sposób. Scott jest nieprawdopodobnie utalentowanym twórcą. Na swój sposób czerpałem ze szczodrości tych osób. Satysfakcjonujące jest kiedy współpraca, jeśli jesteś na nią otwarty, pokazuje całkowicie inną perspektywę na coś, co myślałeś, że wiesz. Zawsze istnieje jakaś inna metoda dotarcia do celu, na którą nigdy byś nie wpadł. Jeśli otwierasz się na nią i na osobę, z którą masz nadzieję na odkrycie czegoś nowego, tworzy to bogate źródło doświadczenia. Wyrażam wdzięczność wobec każdej możliwości współpracy, w którą mogłem się zaangażować i mam nadzieję, że zarówno ze Scottem, Masami i Billem będziemy mieli okazję pracować ponownie.
Fotografujesz. Czy w jakimś stopniu robione zdjęcia oddziałują na tworzoną muzykę?
Czasami. Właśnie pracuję nad takim projektem, z którego może wyniknąć płyta, dotyczy architektury, z naciskiem na metabolizm – architekturę japońską. Ruch bioarchitektury wywodzący się z późnych lat 60. oraz 70. wywierał wpływ na przyszłe formy, których doświadczamy w naszych miastach. Jeden z architektów proponował, w szczególności mnie interesujące, megastruktury. Zrobiłem dużo zdjęć oddających ich istotę oraz dziedzictwo. W ruchu bioarchitekturalnym interesująca była idea architektury żyjącej, modularnej, adaptowalnej, co z wielu powodów się nie udało, nawet jeśli wiele z projektów przekształcało układy szkieletowe w żywe organizmy. W tej tematyce fotografia ma znaczenie, jako forma studiów, paralela poszukiwań. Bez wątpienia inspirowały mnie prace innych fotografów. Jestem fanem fotografów japońskich z późnych lat 60. i 70. Najbardziej znaczącym był Masahisa Fukase, z którego książki Karasu czerpałem większość moich zdjęć kruków, a będącej studium opłakiwania zakończonego małżeństwa. W robieniu zdjęć odnajduję zastępstwo dla nagrań terenowych przy zapewnianiu tego samego stopnia zafascynowania. Nie interesuje mnie w ogóle dokumentowanie, interesuje mnie przedstawianie subiektywnej rzeczywistości.
Mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?
Odpowiedź jest prosta. Podążanie za dźwiękiem oznacza słuchanie. Nie w znaczeniu ogólnej percepcji pasywnego słuchania. Odznaczam grubą kreską słyszenie od słuchania. Słyszenie jest nieustannym podświadomym stanem, w który świadomie popadamy, aby tylko nie słuchać. Podążanie za dźwiękiem oznacza sprawczość, z wyłączeniem nieodłącznego faktu, jakim jest słuchanie. Ukazuje się światu swój potencjał i szuka sposobów na jego opisanie w określonym miejscu oraz czasie, w jakim się znajdujesz. Rozpoznaje się te chwile będąc w nich obecny, bez możliwości powrotu do nich. To jedna z najpiękniejszych rzeczy towarzyszących dźwiękowi, mająca sens tylko wówczas, kiedy wydarza się. Reszta rzeczy dziejących się dookoła przestaje mieć rację bytu, znika w powietrzu, pozostając jedynie mglistym wspomnieniem. To napięcie między teraz, a wówczas jest dla mnie niezwykle poruszające i kuszące.
Posłuchaj: https://lawrenceenglish.bandcamp.com