Oczywisty manifest
Pierwszy kontakt z Hostią, przy okazji debiutanckiego albumu, miałem dość kłopotliwy, a to za sprawą szufladkowania zespołu, jako grindcore’owego, co najzwyczajniej w świecie było mylące. Z drugiej strony, frapowała warstwa wizualna. Można rzec, złapałem się na marketingowe haczyki w postaci nietuzinkowych wzorów koszulek, czy gadżetów dołączanych do płyt, np. gwoździe. Z upływem czasu ta niefortunna szufladka stylistyczna przestała mieć znaczenie, a ciekawość wizualna pozostała. Wynikiem tego, zasiadłem przy jednym stole z Pachem, żeby porozmawiać na różne tematy.
Przygotowując rozmowę najczęściej mam jakiś jej plan, który zazwyczaj szlag trafia, podąża ona w różne kierunki. A jak masz z tworzeniem partii wokalnych? Zostają takie, jak są na początku, czy masz strzały i je zmieniasz, układasz na nowo?
Mamy opracowany, powtarzający się na wszystkich płytach, system. Komponowaniem zajmuje się nasz gitarzysta Przemek, który przygotowuje surowe piloty numerów, włącznie z garami. A robimy tak, żeby się wszyscy niepotrzebnie nie angażowali i uczyli numerów, o których nie wiadomo, czy przejdą na płytę. Robimy selekcję, Przemek daje numery mi, ja go podpuszczam mówiąc, że średnio, średnio, na poprzedniej płycie były lepsze hiciory o bangery. Wiem, na co go stać, a to wcale nie są złe numery. A tik, że to są dobre numery pojawia się w momencie, jeśli przy przesłuchaniu automatycznie układa się wokal w głowie. I nie mówię o tekście, ale aranżu wokalu. Zazwyczaj zostaje on już do końca. Rzadko zmieniam. Chyba, że nie daję rady w studio, ale po tych wszystkich albumach, wf-ie, pocie, krwi i łzach w studio wiem, że nie ma co sobie robić kosmosu, jak to się mówi less is more, nie dzielić partii, tylko jednym tchem nagrać, jak jest na koncercie.
I właśnie to mnie zainteresowało o nagrywaniu partii wokalnych, ponieważ nie lubię cut-paste, wybierania cięć i tzw. klejenia.
Niektóre partie wokalne, czy stylistyka bardziej temu sprzyja. A nawet jest to wskazane, czyste, ładne, śpiewane wokale są wyraźniejsze, musi mieć to dynamikę. Ja chcę zachować punkowy, oldskulowy klimat. Naszym celem było, żeby nasze albumy brzmiały jak najbardziej koncertowo. Nie nagrywamy na setkę, bo jednak jest to gęsta i szybka muzyka, ale ostateczny sound musi być koncertowy, wchodzę i na jednym wdechu, łamię sobie język, duszę się, ale tak to sobie poukładam, żeby to fajnie banglało. I ciekawostką jest, że nie poprawiamy. Słychać, że coś się załamało, ale Janos mówi, że tak ma zostać, słychać, że zaśpiewała to żywa osoba i nie jest to wycyckane. Zawsze stara się zachować moją naturalną barwę. Nie lubię nakładać efektów, jak gdzieś to smaczek ewentualnie.
Poza tym, przy tak gęstej muzyce nawet tego tak nie słychać.
No nie, nie. Zależy od miksów, ale zazwyczaj miksuje się fajnie z soundem basu i gitar. I choć ja to usłyszę, bo jestem przewrażliwiony i wsłuchuję się aż za bardzo w to, co zostało nagrane, to ktoś inny nie. Muszą minąć dwa, trzy tygodnie żebym mógł posłuchać całości, jak normalnego albumu, bez angażowania głowy w swoje partie i dopierdalania się, że coś mogłem lepiej, czy gorzej.
Sam tworząc jestem dla siebie najsurowszym krytykiem.
Tak powinno być, moim zdaniem.
I ciężko wraca się mi do muzyki, którą nagrałem.
Ja nie mogę. Hostia jest pierwszym zespołem, którego poprzednich płyt mogę posłuchać z przyjemnością, ale nie mam takiej opcji z poprzednimi albumami, jakie nagrywałem. Może dlatego, że to było dawniej, gust się zmienia z wiekiem. I nie chodzi, że są złe, czy ich żałuję, albo mi się nie podobają, tylko po prostu kręci mnie teraz inna stylistyka.
Najgorsze jest czasem to delikatne ukłucie żenady.
Ach, no to pewnie. Zwłaszcza z moim pięknym pongliszem, którego używałem ówcześnie, ale z drugiej strony śmieję się, że są weterani metalu jak Max Cavalera, który wciąż nie nauczył się poprawnie mówić po angielsku. Poza tym, nie jest to mój język ojczysty. Chociaż już teraz przykładam się bardziej, sprawdzają mi to profesjonaliści, także biedy już raczej nie ma. Zresztą i tak mnie nikt nie zrozumie za bardzo, także sama stylistyka sprzyja oszukiwaniu mojego wokalu.
Na koncercie podszedł do mnie ochroniarz pytając mówiąc: nic nie zrozumiałem. Część była po polsku, część po angielsku, fajnie się słuchało, ale nic nie rozumiałem.
I nawet jest to okej. Może nie powiem, że teksty są mi obojętne, ale nie przekazuję przez nie żadnych mądrości, nie mam żadnego manifestu. Układam wokale po norwesku, najważniejsza jest dynamika, żeby fajnie bujało, pasowało do kawałka, a dopiero do tego dopisuję tekst. Poza tym mamy oczywisty manifest, który ciężko przegadać, choćby patrząc na logo.
I całe szczęście, że nie idzie za tym żadna górnolotna treść, bo to ukłucie żenady może być nawet nie u twórcy, ale odbiorcy.
Oczywiście, że tak. Ktoś, kto nie miał z nami styczności już przez samą nazwę i logo może pomyśleć, że to turbo uber szatan na poważnie, ale wystarczy przyjść na koncert, czy trochę bardziej tematu liznąć, żeby zauważyć to mrugnięcie oka i fajna symbolika. Poza tym to jest kurwa metal, nie będziemy się czarować. I widzę, że dopiero na koncercie ludzie zauważają, że podchodzimy do tego z mrugnięciem oka i nie jest to jakiś super satanizm.

photo: Kaziq Wasilkiewicz
Przetacza się przez media potrzeba nagłaśniania ciemnych stron bycia muzykiem. Za blichtrem i sławą idzie dużo poświęceń, bólu psychicznego i fizycznego, rozstań, które prowadzą do nieciekawych, uzależnieniowych sytuacji. Trochę obyty jesteś ze scenicznymi deskami, poznałeś smak bycia muzykiem. Jak się na to zapatrujesz?
Wiem dokładnie, o czym mówisz. Przede wszystkim, nie nazwałbym siebie muzykiem. Mam u siebie w zespole bardzo zdolnych kolegów, to są muzycy trenujący swój kunszt, grający na instrumentach, a ja się po prostu drę, nie ćwiczę, nie dbam o swój głos, mam go mocny i tylko to mi pomaga. Co się niedosłyszy, to się dowygląda. Jestem bardziej szołmenem, niż wokalistą-muzykiem. Miałbym wyrzuty sumienia spoglądając w lustro i nazywając siebie muzykiem. Druga sprawa, mówisz bardziej o muzykach żyjących z grania i to jest chyba największa presja, otwierająca tę ciemną stronę grania. Dla nas, na szczęście, jest to, póki co, hobby i zabawa. Nie robimy sobie ciśnień typu ilość osób na koncercie. Pojechaliśmy sobie na weekend, pobawiliśmy się i jest git. U profesjonalnego muzyka, żyjącego z tego powoduje to napięcia w zespole, ucieczkę w pokoncertowego rock’n’rolla żeby poradzić sobie z porażką, nieudanym występem, czy słabą sprzedażą merchu. I to jestem w stanie zrozumieć, trochę tego poobserwowałem. Nie mogę powiedzieć, że my to przechodzimy, czy przeszliśmy, póki co mamy fun. Każdy z nas pracuje, niektórzy studiują i na tym się skupiamy, a przez to nie ma ciśnień zarobkowych. I mam nadzieję, że to będzie trwało, bo inaczej nie ma to sensu tego robić.
A czy twórcze adhd bywa dla ciebie męczące?
Bardzo, dlatego jestem fanem konopi indyjskiej, ponieważ na koniec dnia nie mogę odpocząć. Z jednej strony jest zespół, ale zajmuję się też kreatywnie grafiką i projektowaniem, mam mnóstwo pomysłów, pobocznych projektów do zrealizowania, które obciążają głowę. Często brakuje na to czasu i kiedy na koniec dnia człowiek powinien odpocząć i wyspać się – ja nie mogę, ponieważ bym zwariował. Mam taki natłok myśli, że gdyby nie naturalne inhalacje nie miałbym spokoju.
W pewnym momencie pojawia się jednak klasyczne: nie mam na coś pomysłu, co jest dowodem wypalenia, czy też, jak to się ładnie określa, przebodźcowania.
Zdarza się. Wiem, o czym mówisz. Podobno najłatwiejszym sposobem jest zabranie się za dany temat. Jest nawet powiedzenie: wenę przywołuje się działaniem. Ja nie mogę, dlatego często mówię gitarzyście – Przemkowi, żebyśmy dali sobie jeszcze chwilę, kiedy podsyła mi numery, a ja nie mam flow. Wiem, że nie są one złe, ale mam taką niemoc, że nie układa się mi. Mam z tyłu głowy inny temat i na siłę nigdy nic dobrego nie wyszło. Niby powinno się zacząć działać, a ja muszę do tego spokojnie dojrzeć, poczekać aż przyjdzie ten moment, kliknie i wtedy jest flow.
Jak u ciebie jest z apodktycznością, która też jest nieodłącznym elementem pracy twórczej. Wiem, że od strony graficznej jesteś apodyktyczny, masz swoją wizję, to przelewasz i wszyscy z dala, ale czy jest u ciebie w ogóle otwartość na ucho lub oko z zewnątrz?
Zawsze słucham, ale nie do końca biorę do siebie, bo jeszcze – odpukać – nie pomyliłem się w swoich przekonaniach, że coś będzie fajniejsze, niż ktoś mi sugeruje. Jeśli chodzi o zespół, chłopaki mają do mnie olbrzymie zaufanie. Wiedzą, że decyzje i pewne działania doprowadziły do miejsca, w którym jesteśmy, a jest to fajne miejsce dla nas, jak na taką niszową stylistykę, a w niej jeszcze niszowszy podgatunek. Pod względem wizualnym, promocyjnym i działań marketingowych działam sam. Natomiast jeśli chodzi o sprawy graficzne, całe szczęście zgłaszają się do mnie klienci wiedzący do kogo się zgłaszają, nie są to przypadkowe osoby. Udało się mi stworzyć markę, na którą na szczęście musiałem ciężko, długo pracować, ale przez to dostaję wolną rękę i mogę działać. A jeśli są uwagi, zawsze staram się je wprowadzić. Wyrosłem z artystycznego ego. Jeśli jest pomysł zmiany powiem, że nie będzie to fajne, ale przygotuję, żeby przekonać się na własne oczy i dostaję odpowiedź, że miałem rację.
Twoja małżonka jest też artystką i jak się żyje w domu artystycznym? Pokazujecie sobie prace z zapytaniem o opinię.
Moja małżonka jest jedyną osobą, bez której błogosławieństwa nie wyjdzie żadna wizualizacja. Wiem, że powie mi, czy się się zgadza, czy nie. Mam do niej pełne zaufanie, jestem przez to spokojniejszy, nawet jeśli działa to na zasadzie placebo. Mimo zjedzenia zębów i wieloletniej pracy w tej branży nadal mam stres wysyłając coś komuś do akceptacji, zwłaszcza coś nowego lub ważnego. A małżonka mnie uspokaja, co działa w drugą stronę i służę radą. Zwłaszcza, że się przebranżawia, jest artystką-tatuatorką, a chce pójść w stronę używkową i być ilustratorką. Fajnie się zgraliśmy, mamy podobne zajawki, w podobnej branży, przez co nie ma powodu do konfliktów, czy kwasów, co sobie bardzo cenię, chwalę i szanuję.

photo: Sylwia Maciuk
Cofamy się do absolutnych początków. Opowiedz o swojej zajawce muzycznej z dzieciństwa. W moim przypadku najdalej sięgam pamięcią do Morze Snu Eleni, którą sobie po latach na ziołowej zajawce kupiłem na winylu, dzięki czemu cofnąłem się do czasów gówniarza, który wrzucał na kasecie Morze Snu i skakał po łóżku.
Z takich bardzo dawnych czasów pamiętam, że najbardziej muzyczne wrażenie zrobił soundtrack z pierwszych Panów Kleksów. I w moim serduszku specjalne miejsce ma Zakazany Owoc Krzysia Antkowiaka. Smyk, ale już z wrażliwością muzyczną, że melodia jest fajniejsza od innych rzeczy.
Jesteś też wokalistą zespołu None.
Byłem przez chwilę.
Nagrałeś z nimi płytę. To od początku był specyficznie pojmowany zespół. I ta droga między None, a Hostią, biorąc pod uwagę zespoły, jakie pojawiły się po drodze typu Huge CCM, to jednak przepaść.
Wynika to z mojego koleżeństwa. To zawsze były proszone zespoły, na zasadzie: pomóż w trasie, bo nam się wykruszył wokalista. Jak już pomogłem w trasie, to nagrywałem płytę, ale absolutnie nie żałuję tych rzeczy. Był to dla mnie trening. Gdybym nie śpiewał z nimi, to może bym zardzewiał i już nigdy do tego nie wrócił. Żaden z zespołów nie był do końca w mojej stylistyce, ale miałem frajdę z grania koncertów, rozwijałem się, to wciąż byli zdolni muzycy, tylko ja nie byłem muzykiem i nie dawałem rady technicznie i wiedziałem, że to się może nie skleić, ale jak już się powiedziało, trzeba było to wykonać do końca.
A co jest wartością nadrzędną w Hostii?
Nie zastanawiałem się nad tym. Zespół fajnie klei się muzycznie ze stroną wizualną i całym konceptem, co ciekawie zadziałało, bo antykościelny przekaz nie jest typowy dla grind core’a. Przy pierwszym albumie ludzie patrząc na okładkę i logo myśleli, że to jest black metal. Dla turbo szatanów była to zbyt skoczna muzyka, a ci od skocznej muzyki mówili, że szatany. Co jest fajne, gdyż nie mogliśmy być wpakowani do jednej szufladki, ale i tak wydaje się mi, że zdziałała hybryda przekazu i strony wizualnej z muzyką plus koncertami, podobno naszą najmocniejszą stroną.
No właśnie ta niemożność skategoryzowania Hostii jednym labelem.
Wszystkie okołometalowe okolice pozwalają na taką zabawę formułą, jest to tak wdzięczny temat, który nie musi być nazwany, nie musisz niczego odbiorcom ułatwiać. Ciekawszy jest zespół, którego nie można wrzucić do szuflady, tylko można usłyszeć różne wpływy, a my się z tym w ogóle nie ograniczamy. Każdy w zespole słucha zupełnie innej bajki, jeden słucha hard core-punka, drugi Metalliki, trzeci technicznego deathcore’a, a ja słucham wszystkiego, a ostatnio główne synth popu, dungeon, muzyki elektronicznej, więc to jest taki misz-masz, dzięki czemu nie można powiedzieć, że gramy w jakimś stylu, co powoduje efekt zaskoczenia. Trzeba się tym bawić.
Czytałem ostatnio rozmowę z Demonem z Frontside, zapytany o uderzenie zagraniczne wspominał, że to przygoda nie dla nich, że nie w tym wieku. Skoro Hostia tak bezczelnie się rozpycha na scenie to macie ochotę, żeby powojować za granicami, czy też nie wychylać się, ugruntować lokalny status. Niewątpliwie przydatna jest wtedy dawka tzw. skurwysyństwa.
Prawda, tylko w naszym wypadku w ogóle nie ma takiej kalkulacji. Nie myślimy o tym. Jesteśmy zapraszani, więc to rozpychanie dzieje się samo, co mnie cieszy. Skoro, kurwa, jesteśmy zapraszani to jednak mamy odbiorców i komuś się to podoba. Powiem ci tak, na pewno nie pojedziemy w miesięczną trasę, nawet jakby była propozycja trasy z Napalm Death. Festiwale – pojedziemy na drugi koniec świata, ale tak żebyśmy najpóźniej za tydzień wrócili do domu. Chyba nie jesteśmy zespołem, który planuje życie z tego. Z dziesięć lat temu może bym się tym zajarał, ale teraz cieszy nas obecna sytuacja, bo widzimy, że działa efekt kuli śnieżnej. Ta trasa jest dla nas rewelacyjnym strzałem. Ani razu nie zagraliśmy do pustej sali, czego oczekiwałem po takim zestawie zespołów. Ludzie są zainteresowani czym to jest, z czym to się je. Jesteśmy w fajnym momencie, a wydaje się, że będzie jeszcze lepiej.
Widzę te chodzące nogi u ciebie i u mnie, to chyba musi być to twórcze adhd. Ludzie mówią, że to przejaw nerwowości, ale to tak nie działa.
Jakbym nie był wokalistą, to byłbym perkusistą. Non stop w głowie sobie gram stopkami. (śmiech)
Słuchanie muzyki przy pracy to motywator, źródło inspiracji, coś niezobowiązującego w tle?
Bardzie tło. Króluje Clanad, Mike Oldfield, dużo elektroniki, dużo soundtracków. Najlepiej bez wokali, wtedy już się rozpraszam. Lubię instrumentalną, elektroniczną muzykę, coś co buduje tło, a nie rozprasza. Znowu z domu nie wyjdę bez czegoś dynamicznego na słuchawkach, czegoś co mnie napędza.

photo: AnMa Studio Reklama
Spotykamy się przy okazji przedostatniego koncertu trasy. Co z niej wyniosłeś dla siebie i co wg ciebie zespół z niej wyniósł.
Mam wrażenie, że zyskaliśmy nowych słuchaczy i to sporo. Czuć feedback, kiedy stoimy na merchu po koncercie. Wyniosłem też to, że wydawało mi się, iż nazwa może być już kojarzona wśród metalowców, nawet jeśli nie słyszeli muzyki, to im się obiła, ale po tej trasie wiem, że nie. Dużo ludzi słuchających mocniejszej nuty dopiero nas poznała, więc jeszcze jest tu sporo do zrobienia.
Mega ciekawy jest w ogóle sam skład trasy. Od zespołu najcięższego i najszybszego, do zespołu ciężkiego, ale najbardziej przebojowego.
Prawda. Układ jest nietypowy, ale to jest właśnie magia tej trasy i frekwencji. Wymieniają się fanbazy wszystkich trzech zespołów. Wiadomo, że są różnice stylistyczne, ale dużo ludzi słuchających uber-wpierdolu są pod wrażeniem Illusion i podobnie ludzie, którzy w życiu nie przyszliby na Hostię, mając ją w koszcie koncertu, wrócili do nas.
Wyglądasz na człowieka bardzo pewnego siebie, na scenie bije ona od ciebie, czerpiesz energię od ludzi i się nią żywisz, ale od pierwszego naszego kontaktu miałem poczucie, że jest w tobie dużo pokory.
To co widzisz na scenie jest moją kreacją. Mogę sprawiać wrażenie pewnego siebie, ale jak już wspominałem, wciąż bardzo się stresuję przed pokazaniem chłopakom tego, co nagrałem w studio lub wysłaniem projektu do klienta. Cieszę się, że ta pokora jest, najgorszym scenariuszem byłoby powiedzieć, iż robię wszystko zajebiście i nie mam mowy, żeby było inaczej. Co masz wtedy więcej do roboty? A tak cały czas sobie ustawiam poprzeczkę, żeby się rozwijać, pracować. Lubię sceniczny image wykreowanej, pewnej siebie postaci, ale jak najbardziej autentyczne jest czerpanie z energii od ludzi. Nie wiem, czy byłbym w stanie zagrać koncert dla pustej sali, braku reakcji, czy totalnej ciszy, nie wiedziałbym co ze sobą zrobić i koncert nie wyglądałby tak, jak wygląda. Dzisiaj mamy piękny, duży klub, ale jednak jestem fanem lokali, gdzie na wyciągnięcie ręki mogę chwycić za włosy, czy poszczuć ludzi.
Po raz kolejny czytam ostatnio biografię Tomasza Stańko Desperado i wpadłem tam na ciekawe słowa: artysta powinien być obecnie człowiekiem popkultury i niszowość okazuje się być prowincjonalizmem.
Coś w tym jest. Mam dużo zainteresowań i czerpię mnóstwo z popkultury: gier, filmów, komiksów, gadżetów. Mieszam to w swoich projektach i w zespole. Nie wiem, czy nie zabrzmi to źle, ale metal jest jednym z elementów popkultury. Może ortodoksyjni metale się zagotują i poczują obrażeni, ale na kim robi jeszcze wrażenie krew, gwoździe, black metalowe makijaże. Dzieciaki mają w internecie bardziej hardcorowe rzeczy.
Przypomniała się mi rozmowa z Nihilem z Furii sprzed kilku lat, kiedy już wtedy powiedział, iż black metal jest popkulturą.
Oczywiście, zgadzam się z tym. A był to gatunek trzymający ostatnią pochodnię ortodoksyjnego fanatyzmu metalowego.
Jaką Polskę widzi się z perspektywy życia w Czechach i jak ma to się do zastanej rzeczywistości?
W miarę jestem często. Pochodzę z Bielska-Białej i mam dosyć blisko, nie mam natomiast żadnych polskich mediów. Nie po to wyjechałem, żeby się wkurwiać. Denerwowało mnie to, co przekazują media, zwłaszcza w trakcie pandemii. Mam feedback od znajomych i rodziny i nie wydaje się, żeby był jakiś dramat, nie słyszę super narzekania na sytuację. Nawet wydaje się, że ruszyło na lepsze do przodu, docierają do mnie głosy, że wychodzimy spod buta sekty kościelnej, mniej dzieciaków uczęszcza na religię, mniej osób na msze, co mnie cieszy. Bolało mnie, że jeden kult coś nakazuje. Rozumiem, że ludzie mają prawo wierzyć w różne rzeczy, nigdy z tym nie miałem problemu, nie lubię natomiast, jak taka sekta wdziera się do polityki, czy mówi kobietom, co mają robić, mówić, jak się ubierać. Dyktatorzy moralności, u których jest ona zgnita w najgorszy możliwy sposób. Natomiast widzę upodobanie przez media do pokazywania sąsiada, czyli Czechów w gorszym świetle.
Które wcielenie Mike’a Pattona jest najbliższe twemu sercu?
Mogę cię zaskoczyć, ale Mondo Cane. Uwielbiam Faith No More, dopóki nie poleciałem do Mediolanu i we włoskim amfiteatrze posłuchałem Mike’a śpiewającego po włosku i żartującego z ludźmi po włosku. Słuchałem oryginalnych aranży i zjada on wszystkich artystów artystów, którzy kowerował.
Porozmawiajmy jeszcze o Stevenie Seagalu i ulubionych filmach z jego udziałem. Też jesteś fanem nieśmiertelnych klasyków?
Co by nie powiedzieć o tym gościu, ale to co narobił na przełomie lat 80. i 90. Nikt tak sympatycznie nie łamał rączek, nikt nie miotał ludźmi jak szmatami. Taki system walki, takie choreografie były czymś nietypowym, ja byłem obsrany za gówniarza. Miałem kucyka, czesałem się do tyłu, może trochę lepiej wizualnie biegałem. (śmiech) W ogóle jestem z kategorii filmów akcji z lat 80. i 90. Żeby było mało, wjebałem się w remastery blu-ray i 4K. Jeszcze jako ciekawostkę dodam, że Steven Seagal tak na mnie zadziałał, iż przez kilka lat chodziłem na aikido.
Mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?
Przede wszystkim, nie mógłbym żyć bez dźwięku. Nie mógłbym wyjść z domu bez muzyki i słuchawek. Prowadzi mnie to przez całe życie cały czas. Skoro słucham muzyki do pracy, poza domem i w samochodzie, a wolny czas spędzam grając i nagrywając płyty, to jest to moja droga przez życie. Nie wiem gdzie mnie zaprowadzi, ale trochę lat już za tym podążam.
Posłuchaj: https://hostiametal.bandcamp.com