ERIC CHENAUX

Ja i moja gitara

Dzisiejszy rozmówca ujął mnie niezmiernie organicznością swojej twórczości, nie ma tam miejsca na ornamentykę i dźwiękowe biczowanie. Ot, człowiek z gitarą i kilkoma efektami pod ręką. Plus piosenki, intymne, delikatne, takie, na których słuchanie nachodzi ochota, kiedy potrzeba zatrzymania się, refleksji, chwili na oddech. Jednocześnie to bardzo ciekawa postać, czerpiąca z życia całymi garściami. Przed Państwem Eric Chenaux.

Lubisz koty?

Tak, kocham koty. Bardzo.

Słuchając Wild Moon, utwór kończący Slowly Paradise dziecko zapytało się: ej, co to za dźwięki? Odpowiedziałem, iż to gitara, na co odpowiedział: zabawne, brzmi niczym śpiewający kot. Interesujące i w sumie miał rację!

Hmmm… Tak naprawdę, kocham wszystkie zwierzęta, ale koty w szczególności. Zdecydowanie.

Ile masz gitar?

Dwie. Elektryczną, która jest jedyną gitarą, na jakiej gram. Mam także instrument z nylonowymi strunami i nawet nie ma wszystkich. Był czas, kiedy grałem na niej na żywo. Jednak od paru lat nie posiadałem więcej, niż jedna, dwie. Nie są dla mnie tak istotne, nie pożądam ich. Kocham tę, którą mam od dwudziestu lat, która brzmi jak kot. (śmiech) Jednocześnie jest jedyną, jakiej używam. Niekiedy jeszcze tę z nylonowymi strunami, ale ona leży w pomieszczeniu na drugim piętrze studia, gdzie trzymam różne rzeczy. Dziś ją zniosłem, wymieniłem struny i może na niej pogram.

Ta, którą tak sobie cenisz, to ten stary Gibson?

Tak, rocznik 62. Dużo na niej zrobiłem, równie dużo do niej dołożyłem. Naprawdę piękna gitara.

Widziałem, jak niej grasz koncerty i wyglądała wręcz przepięknie z tymi zadrapaniami i uszczerbkami.

Dokładnie. Kiedy gitara się starzeje… Drewno oddycha, a w nim zawarta jest cała masa informacji. Uwielbiam jak rezonuje, ponieważ gram dużo akustycznie, w domu też przeważnie tylko tak. I można poczuć, jak bardzo dźwięk przenika przez drewno, powstaje inny rodzaj drgań, jest moim instrumentem docelowym. Zrobiliśmy wspólnie dużo rzeczy. Ja i moja gitara.

Jaka jest najbardziej zaskakująca rzecz w muzyce, jakiej doświadczyłeś?

Co przez to rozumiesz?

Kiedy czegoś słuchasz, jakichś dźwięków, spośród setek innych jest taki ich zbiór, który chwyta za serce i uszy, nawet nie wiesz z jakiego powodu. Po prostu tak się dzieje. Mają coś, czego nie mają inne.

Są setki, tysiące rzeczy, o których mógłbym tak powiedzieć, zaczynając od tych, których doświadczyłem będąc dzieckiem. Mogę opowiedzieć, kiedy pierwszy raz zakochałem się w piosence, jaką usłyszałem. Jednak mówiąc bardziej konceptualnie, tudzież filozoficznie jak wpłynęła ona na muzykę jaką tworzę, istnieje jeden kawałek, stworzony przez brytyjskiego kompozytora oraz basistę Gavina Bryarsa, który grał również w latach 60. z Derekiem Bailey muzykę improwizowaną. Stworzył kawałek zatytułowany 1,2, 1-2-3-4. Pamiętam, jak w Montrealu jeden z moich znajomych organizował serię koncertów i przyniósł kompakt, który był puszczany przed, po i pomiędzy koncertami. Pewnego dnia przyniósł to nagranie. Byliśmy zgromadzeni wokół stolika z piwem, piliśmy Pilznera, kiedy zaczęło grać, odwróciłem się i skierowałem w stronę kanapy, siadając instynktownie. Odszedłem od pozostałych na zasadzie co to jest?! Nie miałem innego wyboru, po prostu się w tym zanurzyłem. Jednocześnie usłyszałem coś, co brzmiało znajomo, jak i nieznajomo. Cały czas myślę o tym kawałku, słucham na okrągło i każdorazowo towarzyszy temu to samo uczucie. Z jednej strony chciałbym, ażeby cała muzyka brzmiała w ten sposób, ale też okazało się, iż tak właśnie jest. Pragnienie usłyszenia czegoś takiego zmieniło moje podejście do słuchania, ze względu na to, iż było to coś dziwnego i zwiewnego. Cały pomysł był bardzo prosty. Grupie ludzi w studio rozdał słuchawki z wcześniej nagranymi na taśmach jazzowymi standardami. Wierzę, że pierwszy utwór, jaki usłyszeli na swoich taśmach był taki sam u wszystkich. A następnie, z różnych powodów, taśmy innych osób zawierały odmienne piosenki, ułożone według określonego klucza. Jakiego dokładnie, tego nie wiem. Jeden zaczynał się od naliczania 1,2, 1-2-3-4. Akcentując w ten sposób, przechodzili do kolejnego kawałka wciskając start, a każdy z odtwarzaczy reagował na swój sposób, zatem każdy miał jakieś swoje przesunięcie. Każda z tych osób: Derek Bailey na gitarze, Brian Eno na wokalu, Gavin Bryars na basie, sami znamienici improwizatorzy i kompozytorzy zostali poproszeni o zagranie tego, co ich instrumenty grały na owych taśmach, improwizowali, jeśli grał fortepian, mieli zagrać to, co słyszeli, iż ten fortepian gra, jeśli go w danym momencie nie było, nie grałeś, jeśli nie było fletu również nie grałeś. Brian Eno śpiewał chyba do aranżacji smyczków. Powstał z tego kolaż lounge jazzowy, rodzaj przyjemnego jazzu, jaki słyszysz w restauracji. Wszystko to złożyło się jednocześnie na wielką, przesuwającą się w czasie chmurę, która grana wspólnie zamienia się w przyjemną, ale i dziwną muzykę, ze względu na sposób, w jaki została poskładana i pytania, jakie w trakcie się pojawiały. Trwa ok. dwudziestu minut, jest piękna oraz bardzo zwariowana. Jedna z najbardziej szalonych rzeczy, jakie słyszałem, a doświadczyłem ich wielu. Mając lat 19, czy 20 sporo eksperymentowałem z LSD słuchając przy tym muzyki i to też było szalone, siedząc w pokoju, słuchając wszystkich tych rzeczy. Mogę opowiedzieć różne dziwne historie, kiedy pierwszy raz usłyszałem śpiewającą Betty Carter, nawet dzisiaj tego doświadczałem, pierwszy raz kiedy usłyszałem Prince’a Kiss był szokiem, pierwszy raz kiedy usłyszałem Marvin Gaye’a był szokiem, pierwszy raz słysząc śpiewającego Cheta Bakera był szokujący. Niekończąca się lista. Mógłbym spędzić resztę życia na tej wyliczance.

Mam podobne doświadczenia do twoich. Jak odmiennie słuchało się mi płyt na trzeźwo i pod wpływem psychodelików. Różnice były szokujące. Pozwalały mi na poszerzenie wyobraźni, ale zapodanie tego samego na trzeźwo powodowało, że miałem poczucie obcowania z jakąś pomyłką, innym albumem. Takie doświadczenie z Bitches Brew powodowało takie konkluzje, czy to aby na pewno ten sam krążek?

Takiego rodzaju psychodeliczne doznania mogą czegoś nauczyć. Może niekoniecznie doświadczysz takich samych rzeczy po LSD, mogą jednak pokazać, jak dziwne może być słuchanie po ich zażyciu. LSD nauczyło mnie wiele, jak lubię słuchać muzyki, ponieważ lubię to uczucie, kiedy za cholerę nie wiem, co się odpierdala. Słuchając po LSD Bitches Brew nie wiesz, co tam się do chuja dzieje, czyste szaleństwo i dobra płyta do słuchania na LSD. Wspaniały wybór. (śmiech) Prawie każdy instrument jest przepuszczony przez wah-wah i pływa. Połączenie kaczki i LSD jest przykładem na to, że została stworzona do wynalezienia w czasie, kiedy wszyscy zażywali masę psychodelików. (śmiech) I ma to sens.

A czy tworzysz bądź tworzyłeś pod wpływem psychodelików?

Nie, nawet nie mogę niczego dotknąć będąc po kwasie. Raz chciałem zagrać koncert na tej fazie i nawet się udało, ale to było bardzo dawno temu, choć nie mogłem nawet wpiąć kabla do gitary. Nie wiedziałem jak. (śmiech) Nigdy nie miałem żądzy tworzenia, czy produkowania czegokolwiek wówczas. Samo doświadczenie jest zbyt zajmujące. Czerpię radość z patrzenia na rzeczy, słuchania dźwięków, byciu na zewnątrz, spacerze do lasu, to odpowiednio szalone. Nawet nie podejmowałbym takiej próby. Tworzę będąc bardzo, bardzo trzeźwym, a nawet znudzonym. Piszę beznamiętnie, ponieważ sam ten proces jest inspirujący. A piszę, gdyż chcę coś zagrać. Kiedy coś powstanie, zastanawiam się, co z tym można zrobić i tu zaczyna się zabawa. Fajnie jest zarówno pisać, jak i skończyć pisanie. (śmiech) I nie jest to nic bolesnego, po prostu składanie akordów, jeden po drugim, myślenie o melodii, nic ekscytującego.

Interesował mnie sposób, w jaki tworzysz i obraz jaki namalował się w mojej głowie przedstawiał ów proces za prosty, a zarazem delikatny, bez wielkich uniesień. Ot, siedzisz sobie z gitarą, grasz i wyłapujesz uczucia w dźwiękach, bez jakiegokolwiek napięcia.

Tak, tak. Sam proces pisania nie jest dla mnie istotny. Zasadniczo nucę melodie do telefonu i obudowuję akordami, następnie je śpiewam, pojawia się melodia, a za nią słowa. To wszystko, mam piosenkę. Następnie przez bardzo długi czas ją ogrywam, zanim zagram na żywo lub nagram. I dopiero wówczas dzieją się rzeczy. Aranżowanie zajmuje całą masę czasu, ogrywam ją na okrągło, a moje doświadczenie podpowiada, żeby robić to na różne sposoby, poruszać się wokół, ale nie wbrew niej. I przyglądam się, gdzie znajduje się tam miejsce na improwizację. Dlatego jest to tak czasochłonne i spowalnia proces, acz w ogóle o to nie dbam, zero pośpiechu. (śmiech)

Kiedy zaczynasz nowy projekt, idą za tym jakieś pomysły bazowe lub słowa, czy startujesz z zupełnie czystą kartką?

Mogę mieć pospisywane jakie słowa, które następnie składam w utwór. (śmiech) Sam proces jest specyficzny i bardzo uległ zmianie, gdyż obecnie piszę teksty z drugą osobą, moim przyjacielem i muzykiem Ryanem Driverem. Kupa radochy, przypomina grę, on pisze, ja piszę, coś pojawia się w międzyczasie, czasem coś wychodzi tylko od niego, a czasem tylko ode mnie. Pomijając fakt, że jest on wspaniałym tekściarzem i super pisze się z kimś, kto jest w tym naprawdę dobry, to często proces tworzenia jest samotny. Możesz mieć ze sobą zespół i grać z nimi te rzeczy, oni je aranżują na swój sposób, jednak dzieje się to dopiero po. Zaczęło interesować mnie odwrócenie tego trendu, w ujęciu tekstowym. Lubię pisać teksty wespół z Ryanem, a dopiero później wykonywać je samemu. Kiedy gram solowo, nie mam problemu z tym, że nie napisałem połowy, a niekiedy większości z nich. Idea, iż osoba pisząca teksty i je wykonująca wyraża w ten sposób własne emocje w piosence, jest w moim mniemaniu wadliwa, nie wierzę w nią. Wielu moich ulubionych kompozytorów gra słowami w sposób, w jaki gra się na gitarze. Oczywiście nie możesz wówczas oddzielić tych rzeczy. Jednak podoba się mi podejście, że te piosenki są tylko moje. Wykonując je na żywo, ma poczucie rozdzielenia sposobu, w jaki zostały napisane i mam świadomość, że gram utwory, które zostały napisane przez kogoś innego, w duchu, w jakim mogą czuć te tradycyjni muzycy folkowi lub jazzowi, grający stare standardy. Szukam tego samego uczucia, a tworzenie wespół z Ryanem w tym pomaga. A melodie, jakie się dziwnym trafem pojawiają, pochodzą z moich wcześniejszych kawałków, z których tworzę nowe melodie i akordy na zasadzie recyclingu. Nie siedzę kompulsywnie z gitarą cyzelując, nie mam do tego cierpliwości i nie czuję się z tym dobrze. Ma sprawiać to radość. Mam pewne triki, pozwalające tworzyć piosenki, lecz wywalone mam w to jak powstały, gdyż jedynie chcę je grać.

Czy możesz mnie przeprowadzić przez proces zmian zachodzących w pisaniu muzyki od tych najwcześniejszych lat do teraz?

Hmmm… Nie wiem, czy będę w stanie. Zaczynałem od grania w zespole bluesowym: gitara, perkusja i bas, który w ciągu dwóch lat zmienił się w grupę post punkową, grałem go przez trzy lata. Nawet nie wiem, jak nazwać ową muzykę. (śmiech) Tworzyliśmy ją we troje, nawet nie wiem, jak do tego doszło, chyba bębniarz zaczął przynosić inne bity, nie pamiętam. Po tym, podjąłem próbę samodzielnego pisania piosenek, co okazało się trochę trudne, gdyż w tym samym czasie zacząłem improwizować w muzyce i to właśnie chciałem robić. Improwizować. Nie miałem jednak pojęcia jak, za to mój ojciec wiedział. Zamiast tworzyć, studiowałem gitarę, grałem, trochę komponowałem, uczyłem się grać rytmicznie oraz improwizować, solowo i z innymi. Skoro już wiemy jak nazwać taką muzykę, teraz czas dowiedzieć się, jak ją stworzyć. (śmiech) Kocham formułę improwizowanej muzyki, co już samo w sobie brzmi zabawnie. Zacząłem ponownie przynosić piosenki, jednak ze względu na długi okres, w którym improwizowałem, cały proces uległ zmianie. Dużo czasu, całe dziesięć lat zajęło znalezienie sposobu, żeby jednocześnie improwizować i grać piosenki. Wciąż do tego nie doszedłem, choć wiem, iż zbliżam się do tego punktu. I wracając do twojego pierwszego pytania, szukam czegoś psychodelicznego, co usłyszałem w kawałki Gavina Bryarsa i wielu innych. Niekiedy wyobrażam sobie, że to powoli nadejdzie, polubiłem ten proces, nie ma potrzeby jego przyspieszania, zmienia się sam w sobie z każdym fragmentem stworzonej muzyki, najprostszą piosenką, jaką jesteś w stanie napisać. Ilu składników potrzebujesz do stworzenia piosenki? Co oznacza, w jaki sposób napisać piosenkę i nie musieć jej aranżować, jak możesz je od siebie odseparować. Co też nie do końca jest prawdą, ponieważ wiem, jak się poruszać po gryfie, improwizowanie na swój sposób jest również aranżowaniem, jednak nie w klasycznym ujęciu, popowym, które naprawdę uwielbiam. Jeden z powodów, dla których improwizuję wynika z miłości, w jaki określeni muzycy aranżują swoją twórczość. Wówczas wiem, że sam też jestem do tego zdolny i staram się zrobić coś innego. Nie posiadam zdolności pisania, czy aranżowania, jestem na to zbyt leniwy, nawet tego nie pożądam, dlatego wkładam wysiłek w coś innego, wpuszczenie do piosenki tyle przestrzeni, iż wciąż ją tam odnajdziesz. Całą masę czasu znajduje wyszukanie tych wszystkich małych detali i pozwolenie im zniknąć, są takimi duchami piosenek, które wyparowują, a ja gram wokół nich i czerpię z tego satysfakcję.

A co uważasz za istotę improwizacji? Zawsze powtarzam, że najważniejsze jest nie to, kiedy grać, ale wiedzieć, kiedy grać przestać.

Nie wiem. Dla mnie improwizacja oznacza ćwiczenie. A zarazem życie. Znam wiele przykładów kiedy różni ludzie mówili, że jeśli improwizujesz, to łamiesz swoje przyzwyczajenia. I do pewnego stopnia jest to prawdą, jednak są one również użyteczne, gdyż stanowią swoiste punkty startu. Czuję, że improwizowanie jest ciągłym tańcem z własnymi nawykami, ale też medytowaniem nad nimi. Nie mam nic przeciwko temu, jeśli jesteś wrogiem własnych nawyków, wrócą do ciebie silniejsze i z każdym razem ciebie pokonają. Zawrzyj z nimi pokój i staraj się je delikatnie obchodzić. A niektóre z nich zmienią się. Nie wiem, czym jest improwizacja. Wiem, że dla mnie oznacza słyszenie detali. Mogę komponować z detali. Przysłuchiwać się im w czasie, w przestrzeni. Liczyć na nie i na samego siebie. (śmiech)

Idąc za tymi słowami, improwizacja jest wycinkiem konkretnych chwil w danym czasie, stanie umysłu i emocji.

Jeśli została nagrana to tak, a jeśli nie, to w żadnym wypadku, ponieważ przeminęła. To tak, jak z graniem na żywo i nagrywaniem. Nawet jeśli improwizując nagrywam, później jest faza miksu, a finalnie zostanie to wytłoczone w setka lub tysiącach sztukach plastiku, na którym będzie ujęty ten właśnie nagrany fragment. Tym co uwielbiam w graniu na żywo jest sytuacja, kiedy grając piosenkę wyruszam w nieznane, nie wiedząc, czy to był dobry pomysł. Jednak finalnie wiem, iż dzieje się to między ludźmi będącymi na tym koncercie a moim rozumieniem tego, co zachodzi, przez co rozumieją sens owej sytuacji. A to już nie jest wycinek, gdyż nie możemy tego przeżyć ponownie. Zadziało się to w danym czasie, nieodwracalnie, między nami. Pieprzyć to, nikt inny tego nie usłyszy. Nie muszę zwracać uwagi na cały świat, zwracam uwagę na siebie oraz na obecną publikę. A to zdejmuje całą presję, pozwalając być bardziej swawolnym. I do tego zmierzam. Wiesz o co mi chodzi?

Owszem, a przy okazji odnalazłem odpowiedź na pytanie, dlaczego twoja twórczość tak złapała mnie za serce. Również oglądałem twoje występy na żywo, choć poprzez youtube’a. I zwróciło moją uwagę to, iż nie jesteś tam w ogóle spięty, siedzisz z gitarą, kilkoma efektami u boku, grasz i śpiewasz, zero złej presji, czegoś takiego, iż musisz być najlepszy w tym co robisz.

Tak, dokładnie. Jestem takim samym człowiekiem, jak inne istoty ludzkie. Nie przychodzi to łatwo, nie wydarza się każdego wieczora, ale z wiekiem nawet w najgorszych wieczorach jestem w stanie coś dostrzec. Wynika to z praktyki. Przyznam jednak tobie, iż była cała masa występów, kiedy te chwile nie następowały. Potrzeba czasu i cierpliwości. Może jestem cierpliwy, gdyż muszę taki być, nie spieszę się i nie oczekuję, iż rzeczy przyjdą szybko. Potrzebują czasu, tak jak i ja go potrzebuję i potrzebowałem cierpliwości by śpiewać.

Dzięki temu jesteś też bardziej świadomy.

Nie, nie chcę tego oceniać. Po prostu to robię, a każdy samemu odpowiada za to, jaki jest. I nie są to rzeczy, które możemy zmienić, choć niektóre z nich zmienić warto. Czasem rzeczy, które postrzegasz za problem, są rozwiązaniem. Problem pojawia się, kiedy czujesz się z nimi komfortowo. Jeśli przyjmiesz ich istnienie, dostrzeżesz w nich jakość i będziesz żył w zgodzie, przestaniesz brać siebie tak zajebiście na poważnie. Próbujemy tego, nie chcemy być dla najbliższych i osób, które nas otaczają koszmarem. Pieprzyć to. (śmiech)

Jak twoja działalność solowa zainspirowała zespoły, w które byłeś i jesteś zaangażowany?

Nie wiem, wydaje się mi, że inspiracje wychodziły w odwrotnym kierunku. Pozostałe projekty, zespoły oraz ludzie, z którymi grałem inspirowali moją solową twórczość, jest ona tak naturalna, jak oddychanie, pożywianie się, poruszanie się. Kiedy grasz z innymi, zmienia to ciebie. Uściślając twoje pytanie, bardziej komfortowo czuję się grając solo, nawet jeśli przyjemność sprawa mi granie z innymi. Uważam, że jeśli lubisz przebywać ze sobą i nie czynisz sobie zła, tak samo lepiej socjalizujesz się z pozostałymi. Najczęściej sposób ranienia innych jest rezultatem ranienia samego siebie. Pracujesz nad sobą nie po to, żeby być z siebie zadowolonym. Jeśli chcesz być zadowolonym z siebie, wciągnij kreskę koki. (śmiech) Pozostawaj ze sobą w pokoju. Pokój też może być przemocą. Chodzi o podejście: jest jak jest i spróbuj się zrelaksować. (śmiech) Bardzo dziwna odpowiedź na twoje pytanie.

photo: Sylvestre Nonique-Desvergnes

Twoje eksperymentalne wcielenie w The Draperies jest po to, żeby zbalansować, czy uzupełnić twórczość solową?

Warto zauważyć, iż solowa twórczość, o której myślisz pojawiła się później. Mieszkając w Toronto pomiędzy 1998 a 2011 obracałem się pośród rozrastającej się grupy muzyków, którzy zmienili moje życie. Z różnych powodów zacząłem grać samemu i przeprowadziłem się do Europy, z czym poczułem się dobrze i co polubiłem. Jednak nie byłoby tego bez doświadczeń z Toronto i grania z różnymi grupami, z których część wciąż istnieje, nawet jeśli nie gramy zbyt często.

Co jest najbardziej ekscytujące w procesie tworzenia muzyki? Proces sam w sobie, jego rezultat, czy samo rozpoczęcie tworzenia?

Ciężko to określić, nie uważam, że czas działa w ten sposób. Dla każdego praktykowane aspekty składają się z wielu różnych fragmentów: czy przebywasz sam w studio, czy słuchasz dużo muzyki, czy powoduje to myślenie o określonych sprawach, czy bywa, iż grasz utwór lub jego fragment tylko dla samego siebie. W 99% przypadków po prostu gram, nie zwracam uwagi na nic innego, oprócz grania. Czerpię radość z grania albo z nie grania, jeśli nie sprawia to przyjemności. Granie tras jest ekscytujące i zabawne ze względu na bogate doświadczenia, jakie mam z domu. Mówię o tych muzycznych, a nie osobistych. Są ulgą, kiedy przekuwam je w występ. Kładą się na siebie cieniem. Życie. Nie da się życia zmierzyć z maksymalną dokładnością. Możesz spróbować, a wówczas nazywa się to nostalgią. Myślę o muzyce gotując, kiedy jacyś przyjaciele chcą ją pograć, spacerując z psem, czekając na pociąg. Teraźniejszość, jaką chcesz doprecyzować ma w sobie tak wiele czasów, iż przestaję rozumieć, czym ona jest. Ma to w sumie wiele wspólnego z psychodelikami. (śmiech) Czas nie jest konstrukcją, za jaką się ją uważa. A co za tym idzie staje się iluzją. Zabawne, jak ludzie mówią, że jeśli zażyjesz LSD halucynujesz, tak do końca nie jest. Uważam, iż jest na odwrót. Halucynacja uczy, że wszystko jest iluzją, dekonstruuje sposób, w jaki postrzegasz drzewo, stół, światło, księżyc. Swoją droga, jak psy postrzegają czas? Przywołałeś koty, jak koty widzą czas? Czy mają jakieś punkty odniesienie? Nie wiem. Odpowiadając na twoje pytanie: wszystko to jest ekscytujące, każde z osobna wspaniałe. A jeśli takie jest, wcale nie oznacza, że tak właśnie się dzieje. (śmiech)

A czy kiedykolwiek stworzyłeś dźwięk lub zbiór dźwięków, które zaskoczyły nawet ciebie?

Nie. (śmiech) Choć kto wie, może? I będzie to pierwsza piosenka, jaką napisałem. Sądziłem, że przypomina jazz. Stało się to dwadzieścia lat temu. Zaskoczyła dlatego, że ówczesnego uczucia radości nie dało się porównać z żadną z innych piosenek. I za każdym razem poszukuję tego uczucia. Nie wiem, czy go odnalazłem.

Skąd wiesz, że dana płyta została ukończona?

Pfff… Ponieważ jest skończona. (śmiech) Ciężka sprawa, dobre pytanie. Kiedy coś mi się podoba, mogę zmienić detale, acz coraz mniej o to dbam. Nad płytami pracuję tak powoli i schematycznie, że większość edycji robię samemu, redukuję, więc kiedy coś zostało ukończone, nie ma już nic do dodania, wiem to. Miksowanie jest zakończone, kiedy mój inżynier tak powie. (śmiech)

Czy trudno jest zachować równowagę będąc, jako twórca, zamknięty między emocjami?

Czasami tak. Mam na myśli takie zbalansowanie emocji, żeby móc tylko słuchać. W niektóre noce lub dnie, nie czuję tego dobrze. Bywa, że grając koncert nie czuję, że wszystko idzie po myśli, czego następstwem jest strach, złość, zamartwianie, co jest absolutnie bezuużyteczne, jednak kiedy to zaakceptujesz, przestajesz walczyć. Każdy kto cierpiał przez złość, wie to. Nie pokonasz tego, możesz zaakceptować, iż to stan, jak każdy inny. Kiedy tego nie czuję jest o wiele łatwiej. Tak, czasami czuję złość, chciałbym przez to przyspieszyć rzeczy i muszę znaleźć triki, żeby przełożyć je na muzykę. Przysłuchać się, co muzyka chce przez to powiedzieć. Zatem tak, musisz to czasami zrównoważyć, popracować nad tym, część pracy do wykonania w przemyśle rozrywkowym. (śmiech) Możesz czuć się jak gówno, ale nie masz wyboru. Jesteś tam, są i ludzie płacący żeby ciebie zobaczyć, zabierasz im czas, a fakt czucia się parszywie nie jest dla nich istotny. A ty musisz wziąć się w garść i zachować równowagę, nie masz wyjścia.

Czujesz się częścią tzw. szoł biznesu?

Oczywiście! Wszyscy nią jesteśmy. Występujesz na scenie, ludzie płacą pieniądze, czasem nie płacą, siedzą na widowni, a ty im dajesz przedstawienie. Kocham szoł biznes. Istnieją jego różne stopnie. Nie wiem, czy widziałeś na żywo Nicka Cave’a, to szoł biznes w starym stylu, najczystszy i piękny. Nawet siedząc na krześle z gitarą możesz zabawiać, pozwalając publiczności być częścią szoł biznesowej maszyny. Znajdzie się w nim miejsce dla każdego. (śmiech)

Wracając do muzyki muszę przyznać, że uchwycenie tych niewielkich momentów pełnych emocji jest szczególnie widoczne w teledysku do Say Laura w tych krótkich ujęciach ze zbliżeniami twojej twarzy.

Tym, co jest interesujące w tym klipie i jesteś pierwszą osobą, która to zauważyła, fotografia przekazuje ruch, co jest bardziej interesujące niż użycie kamery. Ruch nie jest zarezerwowany jedynie dla kamery i filmu. Spoglądając wstecz na sztukę, malarstwo jaskiniowe, każdy z tych rysunków obrazuje ruch. I moim zdaniem to wideo pokazuje ruch związany ze śpiewaniem o wiele bardziej w formie zdjęć. Zgadzam się.

Czy trudno jest iść tobie na kompromisy w muzyce?

Cóż, gdyby nie kompromisy nie mógłbym zdziałać niczego. Potrzebuję pewnych ograniczeń. Twierdzenie, iż kompromisy działają wbrew artystom jest gówno warte. W życiu kierujemy się jedynie kompromisami, gdyby nie one bylibyśmy dupkami. Im szybciej będziesz je brał na dystans tym prędzej zrozumiesz, że kompromisy wcale nie są ograniczeniem. Wiesz, nie mam z nimi problemu, wręcz je adoruję. Wymarzona sytuacja to taka, kiedy przybywam na miejsce koncertu, a promotor mówi, co mam zagrać. Coś wspaniałego. (śmiech) Zabij mnie, pewnie nie pamiętałbym połowy z piosenek, jakie mam zagrać, ale sam pomysł podoba się mi, lubię tego typu sytuacje. Bez względu na wszystko i tak zrobiłbym to samo, co zazwyczaj. Jedynym kompromisem, na jaki nie poszedłbym jest taki, że moja muzyka musi dopasować się do winyla. (śmiech) Chciałbym mieć trwającą trzy godziny płytę. Coś wspaniałego. Cała masa piosenek na nowej płycie musiała być skracana i w grę wchodziła matematyka. Miałem zegar, który wskazywał kiedy mam kończyć utwór, żeby się znalazł na winylu. Z drugiej strony fajnie, że ktokolwiek chce to wydać na wosku. Niby nic wielkiego, ale i tak wynika z podjętego kompromisu.

Nie jestem promotorem, ale z łatwością przy spotkaniu wskażę tobie utwory, które powinieneś zagrać. (śmiech)

Musisz to zrobić z wyprzedzeniem, nie pamiętam ich wszystkich, mam straszną pamięć. Spróbuj, wszystko zależy od twoich wyborów. (śmiech)

Pamiętaj, że mam twój numer telefonu, mogę spróbować.

Racja, próbuj. (śmiech)

Który z elementów twojego wyposażenia studyjnego lub tego koncertowego uważasz za niezbędny i nienaruszalny?

Wszystkie są do zastąpienia. Zobacz, tak wygląda moje studio. Nie ma tam nic. Ten hamak jest nienaruszalny i ten kominek, choć właśnie dogasa w nim ogień. Kocham moje gitary, słabo byłoby ich nie mieć. To naprawdę trudne pytanie, nie potrafię na nie odpowiedzieć. Wybacz.

Sądziłem, iż odpowiedzieć będzie prosta i odpowiesz: wah-wah, ponieważ pozwala twojej muzyce płynąć.

Lubię kaczkę, to prawda lecz pamiętaj, że gram również akustycznie. Kocham to, dźwięk akustycznego instrumentu. Pozostaje gitara, na niczym innym grać nie potrafię.

Napisałeś piosenkę, z której jesteś bardziej dumny, niż z pozostałych?

Hmmm… Zmienia się to. Podejrzewam, że może takowa być, ale nie wiem która… Może Wild Moon? Zwariowana piosenka, bardzo lubię jej tekst, napisany przez Ryana. Jednak to ulega zmianom, lubię je wszystkie. Czasem ta, czasem inna, a później ponownie ta poprzednia. Ponownie zacząłem wykonywać piosenkę tytułową z pierwszego albumu dla Constellation Dull Lights, traktuję ją jak nowopowstałą i wykonuję na każdym koncercie. Jestem z niej dumny, ma dwadzieścia jeden lat, przeszła test czasu i znów uwielbiam ją grać.

Pamiętasz pierwszą piosenkę, jaką usłyszałeś?

Nie, jednak pamiętam tę, którą chciałem ponownie usłyszeć. Diana Ross Upside Down.

Dlaczego?

Melodia i groove. Pamiętam ten moment, kiedy melodia i rytm po prostu mnie zabiły. Na dodatek okazała się piękną piosenką miłosną, tekst do niej poznałem dopiero kilka lat temu, okazał się mroczny, ale nie zmieniło to odbioru piosenki, jest to naprawdę ładna piosenka miłosna. Cóż dalej, Queen Another Bites The Dust, odkąd ją usłyszałem wiedziałem, że muszę mieć tę płytę. Jako dziecko kochałem Queen.

Patrząc na okładki twoich płyt ujęło mnie, jak istotne jest w nich słowo.

Wyszło to od osoby, z którą te wszystkie okładki zrobiłem, z którą mieszkam, od mojej ukochanej. Wspaniałej graficzki. Pomyślałem, iż miło byłoby nie mieć zdjęć, użyć słów mówiących trochę mniej, czym jest ta muzyka, niż gdy użyjesz do tego celu obrazka. Najprostsze było użycie w tym celu tekstów, zatem na kilku ostatnich krążkach tak uczyniliśmy. Choć tym razem ponownie postanowiliśmy otworzyć się na obrazek.

Czego słuchasz obecnie?

Utworzyłem dwugodzinną playlistę na mixcloud Constellaion i słucham jej non stop. (śmiech) Mogę tobie powiedzieć, wszystko jest niesamowite i zawiera: Betty Carter, Eric Dolphy, Mouse On Mars, Sly And Robbie, Bob Dylan, Alice Clark, Erykah Badu, Prince Buster, masa nagrań z londyńskiej Another Timbre, skupiającej twórców muzyki współczesnej, ostatni z nich to Mark Ellestad. Sourdure, Prince, widzę dużo hip hopu, RP Boo, trochę dancehall reggae, The Flying Lizzards, grupy dziaciaków grających tradycyjną muzykę francuską, Ashley Paul.

A czy Drumheller powstał z zamiłowania do swingującego jazzu i nowoorleńskich zespołów jazzowych?

Wiesz, masz tam poważnych muzyków jazzowych, do których się nie zaliczam. Nick Fraser, najlepiej swingujący perkusista jakiego słyszałem, niesamowity kontrabasista Rob Clutton, wspaniały saksofonista altowy, współtwórca wielu grup Brodie West oraz niekoniecznie jazzowy Doug Tielli, który podobnie do mnie, kocha ten gatunek. Owszem, staramy się swingować, ale nie tak wprost. (śmiech)

Jak świętujesz, kiedy wydarza się coś dobrego?

Hmmm… Cudne pytanie. Zależy co. Podaj jakiś przykład.

Podam dwa: ukazuje się twoja nowa płyta.

Okej.

A drugi: wstajesz o poranku i wiesz, że to będzie dobry dzień.

Coś następuje po czymś. Jeśli świętujesz, to znaczy, że coś się wcześniej wydarzyło. Kocham oglądać filmy, można powiedzieć, oglądam prawie jeden na dzień. Tak celebruję dzień, jego koniec, gdyż oglądam filmy nocą. Są też inne rzeczy, ale o tych nie możemy mówić. (śmiech)

Ulubiony film?

Nie wskażę jednego, hollywoodzkie klasyki z lat 50. Jeden film kompletnie rozwalił mnie dziesięć lat temu Café Lumière w reżyserii Hou Hsiao-hsien. Myślę o nim ciągle. Mój boże, jest tyle wspaniałych filmów, iż zabrakłoby czasu na nie.

Eric, mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?

Słuchanie.

Posłuchaj: https://ericchenaux.bandcamp.com

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *