Dryfowanie pośrodku niczego
Teeth Of The Sea zalicza się do zespołów, który ciekawią momentalnie. Elektronika, ale nie infantylna i szybko wpadająca w ucho oraz z niego ulatująca, a taka, która nie pozwala przełączyć utworu w trakcie, aby nie zgubić przypadkiem czegoś, co czai się w kolejnych sekundach. Z połączenia metalowca, punkowca i gościa od elektroniki musi wyniknąć coś nietuzinkowego. I tak jest w tym przypadku, choć od razu czuć brytyjskość w podejściu do muzyki i brzmienia, co absolutnie nie oznacza nic negatywnego, jedynie podkreśla wyspiarską wrażliwość. A moim przewodnikiem po twórczości zespołu jest trębacz Sam Barton.
Jesteś metalowcem?
Nie bardzo. Nie zrozum źle, kocham metal, ale to ktoś inny jest u nas zadeklarowanym metalowcem. W zespole jest nas trzech, a metal stanowi wspólną płaszczyznę porozumienia, choć bywa to trudne. Gram na trąbce i basie, kocham jazz, muzykę filmową, muzykę elektroniczną, rock i punk, z którego się wywodzę. Jimmy – gitarzysta, jest tym metalowcem w zespole. W dziesięć minut mógłby powiedzieć o metalu więcej, niż miałem z nim w życiu styczności.
Sprawdziłem twoją solową działalność i na okładce Kinetic Vacancy jest osoba w koszulce Deicide.
Odpowiedzialny za nią jest mój przyjaciel, dałem mu jedynie ogólny zarys. Powiedziałem, iż chciałbym mieć kogoś, kto byłby bramą do innego świata. I dostałem właśnie coś takiego. Ta postać nie ma nic wspólnego z żadnym z nas.
Działalność solową zacząłeś od umieszczania pojedynczych utworów. Taki miałeś początkowy zamysł? Najpierw luźne kawałki, następnie długograj, a po nim kolejny. Te luźne utwory różnią się od zawartości pełnych płyt, które należą do tych z gatunku eklektycznych, podczas gdy te pierwsze są trochę powiązane stylistycznie z Teeth Of The Sea.
Pomysł na solowe piosenki pojawił się za sprawą lockdownu. Miałem to szczęście, że nie było zbyt wiele wówczas do roboty. Zespół nic nie robił, nie spotykaliśmy się, nie graliśmy koncertów, próbowałem znaleźć ujście dla tej sytuacji. I w ten sposób zacząłem pracować nad kawałkami solowymi. Pierwsza płyta wyszła, tak naprawdę, przypadkowo. Druga była już tą, która powstała zamierzenie. Nie miałem na celu powiązanie jej w żaden sposób z Teeth Of The Sea albo z brzmieniem zespołu. Owszem, są elementy wspólne, jednak nie powstały one z taką myślą. Rzeczy działy się bardziej organicznie.
Może to przez to brzmienie trąbki, bardzo charakterystyczne.
Zapewne. Trąbka łączy obie te rzeczy. De facto taka była też moja główna rola w kapeli. Kiedy zjawiłem się na pierwszej próbie, zagraliśmy długi jam, podczas którego grałem tylko na niej. A rola tego instrumentu stała się kluczowa. Z czasem uległo to zmianie. Zamierzeniem stał się jak najmniejszy podział ról, jeśli chodzi o instrumentarium, w odniesieniu do tego co wnoszą do zespołu pod kątem pomysłów.
Twoje solowe dokonania są typowym projektem studyjnym, czy planujesz podziałać coś koncertowo?
Zagrałem dosłownie jeden solowy gig w Londynie. Ewidentnie chciałbym pograć więcej, lecz fakt jest taki, że mam dużo roboty z zespołem, gramy trasy, a to mój priorytet. Nie mam nic przeciwko występom solowym, ale zobaczymy, może w wolnym czasie uda się pograć więcej. Póki co, na pierwszym miejscu jest Teeth Of The Sea.
Zapewne tysiące razy byłeś pytany o ulubione filmy, to dla odmiany zapytam o ten najbardziej gówniany, jaki widziałeś.
(śmiech) Najbardziej gówniane filmy są najprzyjemniejsze. Filmem, przy którym zrywamy boki, a którego nie nazwiesz dobrym są Chemiczne Zaślubiny o Alisterze Crowleyu, wyprodukowany przez Bruce’a Dickinsona oraz Steve’a Harrisa z Iron Maiden. Nie mieli wystarczającego budżetu, żeby przedstawić tę historię zgodnie z zamierzeniem. Musieli dokonać swoistej podróży w czasie, przenosząc Crowleya do czasów współczesnych, na uniwersytet. To takie złe, ale jaka przyjemność z oglądania. Każdemu polecam ten obraz. Nigdy nie powiedziałbym o gównianych filmach, iż są beznadziejne, ta radość z oglądania jest ich jedyną wartością dodaną.
Ten film jest tak słaby, że nawet Bruce Dickinson nagrał album o tym samym tytule.
Tak, dokładnie. (śmiech)
A jaki film mógłby ewentualnie opisać Teeth Of The Sea?
Wow, to poważne pytanie. Byliśmy pytani do jakiego filmu chcielibyśmy stworzyć muzykę, ale nigdy o ten, który byłby alegorią Teeth Of The Sea. Nie wiem, może Steptoe & Son, stary obraz o obdartusach. Straszny serial. Dużo rozmawialiśmy niedawno o filmach, do których muzykę moglibyśmy stworzyć. Ostatnim pomysłem, który mógłby reprezentować cały zespół, byłby Rolling Vengeance znany też jako Monster Truck. Wciąż go nie widziałem, ale zapowiada się zacna rozrywka. Staramy się pogodzić nasze indywidualne oczekiwania w podejściu do tego tematu. Z jednej strony są okazałe filmy fantastyczne, a po drugiej totalnie śmieciowe. Osobiście lubię kino noir, klasyczne, o detektywach, klaustrofobiczne i w tym kierunku zechciałbym, abyśmy podążyli. Zabawne jest nasze zaangażowanie w filmy, sposób w jaki o nich rozmawiamy. Inspiracja audiowizualna bywa o wiele ciekawszy, niż próba zabrzmienia jak ktoś inny.

photo: Al Overdrive
Czy możliwym jest, aby muzyka tworzona na potrzeby filmu inspirowała płyty autorskie i vice versa, czy też to dwa różne procesy?
Na pewno stanowi inspirację, na przykład dobre przyjęcie Wraith wpłynęło na krok milowy w historii zespołu, jakim było zlecenie na dwugodzinną ścieżkę dźwiękową dokumentu o lądowaniu na księżycu, którą wykonaliśmy w Muzeum Nauki w 2019, a co uważam za doświadczenie jedyne w swoim rodzaju, gdyż każda z części miała po dwadzieścia minut. Kiedy później zebraliśmy się, żeby zacząć prace nad albumem, potraktowaliśmy tamto doświadczenie bardzo serio, nie chcieliśmy przechodzić nad nim do porządku dziennego i pomimo że była to muzyka powstała bez kontekstu płytowego dała grunt pod nowe rzeczy. Przy Master z 2014 roku część z utworów powstała ze zlecenia na napisanie soundtracku filmu Neila Marshalla Doomsday, zwariowanego postapokaliptycznego obrazu o kanibalach, dość śmieciowego, nie sądzę, aby zebrał dobre oceny wśród krytyków, lecz pokochaliśmy go i stworzyliśmy coś, czego nie mieliśmy w planach. Jestem dużym fanem Bowiego, który próbował nagrać muzykę filmową w 1974, ale niezbyt mu wyszło, więc wykorzystał te pomysły i dały one bazę dla Diamond Dogs. Moim celem od zawsze była duża sztuka audiowizualna, a następnie przeniesienie jej w ramy albumu studyjnego, wówczas cały pierwotny koncept przestaje mieć znaczenie.
Tworzenie muzyki filmowej jest o tyle trudniejsze, iż musisz się trzymać odpowiednich wytycznych, które przestają obowiązywać podczas pracy nad płytą.
Zdecydowanie. Lubię dyscyplinę czasową podczas pracy przy filmie, interakcję z obrazem, jakby stawał się on kolejnym członkiem zespołu. Zależysz od tego, co w danej chwili ma miejsce. Kiedy ktoś mówi, żebyś się zatrzymał, musisz w ten sposób postąpić. To owocny i kreatywny proces dla muzyka. Cieszy mnie, że jako zespół mieliśmy sposobność popracować w ten sposób. Prawdą jest, iż zawsze staraliśmy się stworzyć panoramiczny i optyczny dźwięk. Na przykład na nowej płycie nie mając wiodącego wokalu, szukaliśmy sposobu na prowadzenie narracji w inny sposób.
W sytuacji, w której większość zespołów próbuje osiągnąć rozpoznawalne brzmienie, wydajecie się być od tego tak daleko, jak to tylko możliwe. Tak jakbyście gromadzili emocje i różnorodne wpływy, a następnie przekuwali je w nową muzykę, próbując zaskoczyć samych siebie.
Dokładnie to właśnie robimy. Jesteśmy w wieku średnim, robimy to już jakiś czas i dość wcześnie zdaliśmy sobie sprawę, że nie stoi za tym żadna wielka matematyka. Dlaczego zatem to robimy? Aby permanentnie się stymulować, jesteśmy kreatywnie niespokojnymi osobami, przemieszczającymi się od jednej rzeczy do kolejnej, kiedy coś skończymy zastanawiamy się nad kolejnym ruchem. Określone elementy składają się na nasze brzmienie, wspomniałeś choćby o trąbce, do tego metalowiec, człowiek od intensywnej elektroniki, wszystko składa się na unikalne połączenie. Razem robimy za każdym razem trochę więcej, niż moglibyśmy zrobić indywidualnie. Zwracamy uwagę, aby kolejny album zabrzmiał odmiennie od poprzedniego.
Zawsze zaskakiwało mnie nazywanie Teeth Of The Sea zespołem rockowym oraz próbom zaszufladkowania zespołu. Wymyśliłem sobie, iż gracie muzykę elektroniczną, ale wzbogaconą o rock, jazz, ambient, kraut rock psychodeliczny, czy muzykę westernową. Jak sądzę tym co wyróżnia zespoły obecnie jest niemożność do bycia sklasyfikowanym. Choć oczywiście każdy ma prawo do własnej opinii.
Dotarłeś do sedna. Zawsze sprzeciwialiśmy się tego rodzaju zaszufladkowaniu. Kiedy zaczynaliśmy kilka osób nazywało nas zespołem post-rockowym albo psychodelicznym. A my uciekaliśmy od etykietek, co jest kreatywnie bardzo satysfakcjonujące, lecz bywa strzałem w stopę przy szukaniu swojej publiczności. Przytoczę anegdotę z 2013, kiedy po raz pierwszy graliśmy w Europie. Jechaliśmy do Niemiec przekraczając granicę z Czechami, gdzie występowaliśmy w Pradze. Byliśmy zapakowani sprzętem po sam sufit, jak na zespół przystało, a strażnicy chcieli sprawdzić, czy czegoś nie przewozimy. Byli mili, ale kazali nam wypakować pakę busa i wszystko sprawdzali. Jeden z nich zapytał, jaką muzykę gramy. A Jimmy dał mu w odpowiedzi długi opis w stylu: psychodelia z elementami muzyki filmowej, co z miejsca brzmiało, jak byśmy przewozili jakieś narkotyki. Kiedy pozwolili nam się spakować i wróciliśmy do busa, nasz kierowca powiedział jedynie: Jimmy, następnym razem powiedz po prostu muzyka rockowa. (śmiech) Zawsze na tak zadane pytanie mamy różne odpowiedzi, a każda jest prawdziwa.
Oglądałem jedynie dwa wasze występy, obydwa niestety jedynie na YouTube. Jeden z 2012, a drugi 2018 roku. Ciekawie oddają one ewolucję zespołu, od elektro punkowego surowego party do twórczości kinowej i psychodeliczno-rockowej.
Kojarzysz o jakie występy chodzi? W 2012 musieliśmy grać jeszcze we czwórkę, to musiało być w okolicy wydania Master, a 2018 to już występ w trio i podejrzewam, że było to przy okazji Wraith.
2012 roku to występ z Lexington, a 2018 to Rocket Recordings 20.
Zaprezentowaliśmy się wówczas z big bandem, było dwóch dodatkowych trębaczy i żywy bębniarz. W 2018 zagraliśmy raz w trio, a później właśnie na dwudziestej rocznicy Rocket w londyńskim The Garage, z saksofonistą i drugim trębaczem, dla których zaaranżowaliśmy ekstra partie oraz wspomnianym perkusistą, z którym wystąpiliśmy w sumie trzykrotnie. Był to czas, kiedy nie wiedzieliśmy, w jaką stronę podążyć. Mat grał na tradycyjnym zestawie, więc kiedy opuścił nas nie mieliśmy pomysłu, czy powrócić do pełnego zestawu, czy grać z Julianem na wybranych jego elementach. Koniec końców postanowiliśmy nikogo nie dołączać do składu, pozostać trio.
Porozmawiajmy o płytach. Album debiutancki rządzi się swoimi prawami. Z dwóch powodów. Po pierwsze, mówi ludziom kim jesteś i co sobą reprezentujesz. Po drugie, to nie zawsze do końca świadome wydawnictwo, a raczej kolekcja pozbieranych pomysłów. Czy podobnie było z Orphaned By The Ocean?
Tak dokładnie było. Mając po dwadzieścia lat graliśmy z Jimmym w różnych garażowo-rockowych, punkowych, post-punkowych kapelach. Klasyczne instrumentarium: gitara, bas, perkusja. Obsługiwałem gitarę, Jimmy bas. Do dziś gramy próby w tym samym, co wówczas, miejscu. Odchodząc od tematu, Jimmy, Mike, Daron i John pracowali w dużym sklepie muzycznym w centralnym Londynie, w którym sobie dorabialiśmy, większość z nich dalej to robi. Spotkaliśmy się w latach dwutysięcznych, kiedy zaczęły się pojawiać ciekawe sytuacje w gitarowej alternatywie, słuchaliśmy Lies, zespołów wyłamujących się z konwencji, śmielej eksperymentujących. Mocno inspirowaliśmy się Wolf Eyes, którzy w noise i power elektronikę wtłoczyli przekaz polityczny i konfrontacyjny. Kiedy ich twórczość prezentowano na hedonistycznych party wiedziałem, że to coś dla mnie. Pojawił się folk. Wszystko chłonęliśmy chodząc ciągle na koncerty. Pozbieraliśmy te wpływy, zamknęliśmy się w sali, żeby stworzyć eksperymentalny noise, wypić kilka piw i przekonać, co z tego wyniknie. Szybko okazało się, iż dźwiękowo ciągnie nas w innym kierunku, każdemu pozostawiliśmy własną przestrzeń do wypełnienia i kliknęło bardzo szybko. Zagraliśmy udany koncert, po nim następne, nagraliśmy pierwsze rzeczy na czterośladowy magnetofon, później zamknęliśmy się w studio celem zarejestrowania demówek, a na koniec z tego wszystkiego skompilowaliśmy album. Jimmy podbił do The Boudoir – super miejscówki we wschodnim Londynie i dał gościowi, który puszczał muzykę nasze promo wypalone na kompakcie, okazał się nim Chris Reeder z Rocket Recordings, posłuchał, pozostaliśmy w kontakcie i finalnie zaproponował wydanie singla, a kiedy okazało się, iż nie mamy singla a całą płytę nawiązaliśmy współpracę trwającą do dziś. Zawsze nas wspierali, przekonywali, żebyśmy robili to, na co mamy ochotę.
Jedną z rzeczy, na jaką zwróciłem uwagę na tym albumie jest brzmienie trąbki. Pokochałem je za nostalgiczne brzmienie, przypominające ton polskiego trębacza Tomasza Stańko.
Jestem przeszczęśliwy, że zestawiłeś nas w jednym szeregu, to fenomenalny muzyk. Nagrał mnóstwo wspaniałej muzyki, gościł na pięknych płytach. To duży zaszczyt dla mnie.
Orphaned By The Ocean jest spójnym albumem, a Your Merkury zaczyna się tam, gdzie kończy się debiut, a następnie odrzuciliście ograniczenia, słychać na nim chęć do eksperymentowania po całości.
Wiązało się to ze zmianami w składzie. John odpowiadający za bas i perkusję na pierwszym krążku, a z którym wiązała mnie mocna więź po przeprowadzce do Londynu, nie czuł się pewnie grając muzykę, nie chciał już tego ciągnąć i odszedł. Na jego miejsce pojawił się Mike, jedna z najbardziej pewnych siebie osób, jakie znam, świetny muzyk oraz improwizator, który wniósł do zespołu nową, świeżę energię. Różnica między Orphaned By The Ocean a Your Merkury sprowadza się do naszej sprawności oraz brania spraw bardziej serio, choćby w temacie wspomnianego przez ciebie eksperymentowania, kinetyczyności, energii perkusyjnej. Krok naprzód. Tak jak debiut był zbiorem szkiców, tak do drugiego przysiedliśmy już konkretnie.
Your Merkury jest zróżnicowany, ale jako całość ponownie spójny z moimi ulubionymi A.C.R.O.N.Y.M. i repetatywnym Red Soil na czele.
Zaliczam je również do swoich faworytów. A.C.R.O.N.Y.M. mieliśmy w setliście koncertowej do momentu odejścia Mata w 2017 roku, bez żywej perkusji ów kawałek nie sprawdzał się. Musieliśmy poukładać go na nowo i wrócił do łask na obecnej trasie. Cudownie móc go wykonywać na nowo, zawsze lubiłem jak jego poszczególne części przenikają przez siebie i uzupełniają. Mike wniósł do niego Vangelisowe arppegia, popychając nas do stworzenia kompletnego kuriozum, co uznaliśmy za odważny ruch, a dodatkowo za dobry numer. (śmiech)
Na ep’ce Hypnoticon wydaje się, iż pierwszy utworów, kower In The Space Capsule zainspirował dwa pozostałe.
W wersji winylowej doszło do pewnej pomyłki, gdyż to utwór tytułowy powinien otwierać całość. In The Space Capsule pochodzi oczywiście z Flash Gordona. Mówiąc, iż zainsprował dwa pozostałe możesz mieć rację. Uważasz go za kluczowy kawałek?
Określiłeś to w punkt.
To bardzo interesujące. In The Space Capsule pojawił się, gdyż nie chcieliśmy przerabiać całego soundtracku do Flash Gordona. Mieliśmy pomysł, aby zrobić coś specjalnego, trochę głupawego. Stąd przeróbka utworu Queen na modłę Teeth Of The Sea. Mieliśmy przy tym olbrzymi ubaw. To jedyny nasz utwór, gdzie zagrałem na syntezatorze. Zwykliśmy nim otwierać koncerty.

photo: Al Overdrive
W Polsce traktuje się trzeci album, jako przełomowy dla zespołu. Punkt odniesienia, czy ma rację bytu, czy też niekoniecznie. W waszym przypadku trzecim jest Master. Traktujesz go za album przełomowy?
Tak, uważam go za kluczowy. Poczuliśmy, iż porównaniu do debiutu na Your Merkury, poczyniliśmy ogromny krok naprzód. Mieliśmy na celu utrzymanie tego tempa. Prawdopodobnie to on skupił na sobie najwięcej uwagi. Pojawiły się interesujące oferty festiwalowe, koncerty zagraniczne, pieniądze pozwalające wybrać się na SXSW, na co zapewne nie byłoby szans bez pozytywnych recenzji. Nie chcę użyć słowa komercyjny, ale są na nim wpadające w ucho dźwięki. Nagrany został o wiele lepiej od swojej poprzedniczki. Pierwszy zarejestrowany na przycumowanej łodzi, podobnie jak i kolejne. Wspaniałe miejsce, nie zamieniłbym go na żadne inne.
Czy łodź, woda mogły być inspirujące?
Nigdy tego nie poczułem. Znaczący był jeden czynnik. Kiedy wieczorem nadchodzi przypływ, zaczyna nią chybotać. Bardzo mi się to podoba, mimo iż jest zacumowana niedaleko centrum Londynu daje poczucie dryfowania pośrodku niczego. Świadomość izolacji działa odpowiednio podczas nagrań.
Master uważam za najdziwniejszy album. Z jednej strony zawiera Spectre orazResponder, z drugiej nakręcane futurystycznym bitem Reaper or Black Strategy, a z kolejnej ma mocno eksperymentalne Put Me On Your Shoulder So I Can See The Rats, Pleiades Underground / Inexorable Master i All Human Is Error. Daje to poczucie obcowania z kilkoma różnymi osobowościami skumulowanymi na jednym krążku.
Wspaniale! Podoba się mi, jak to odbierasz. Nie tyle odniósł sukces komercyjny, gdyż nie zarobiliśmy na nim żadnych pieniędzy, ale odbiór był naprawdę dobry. Okazał się być bardziej przyswajalny dla słuchaczy. Rzeczywiście, z jednej strony jest tam chwytliwy Reaper, ale z drugiej jest wspomniana przez ciebie cała masa dziwnych dźwięków, które według mnie nie miały żadnego potencjału komercyjnego.
Highly Deadly Black Tarantula postrzegam z perspektywy czasu jako najbardziej opresyjny i zwierzęcy.
Tak, absolutnie. Napisanie nowej płyty zawsze zajmuje nam chwilę czasu, przerwy między wydawnictwami są kilkuletnie. Po rozmachu związanym z Master, zagranych koncertach, postanowiliśmy natychmiast powrócić do pracy, wykorzystać punkt w jakim się znaleźliśmy. To nasze najbardziej industrialne oblicze. Wiele z tego może nie miało źródła w muzyce jakiej słuchaliśmy, a było to głównie techno, ale możliwościach nowego sprzętu jakim się otoczyliśmy i kilkumiesięcznej pracy z nim. Mat zaczął rezygnować z żywej perkusji na rzecz brutalnie prostych, zaprogramowanych bitów, którym Mike nadał industrialnego sznytu. Niewiele z tej płyty gramy obecnie na żywo, jedynie Field Punishment. Pierwsze dwa utwory All My Venom oraz Animal Manservant były jednocześnie pierwszymi napisanymi nadając kierunek całości. Nie tyle byłem znudzony trąbką, ale chciałem odświeżyć jej brzmienie. Stąd zamieniłem czysty ton na przesterowany, podchamiony, pasujący do industrialnej atmosfery. Równocześnie to ostatni album nagrany z Matem. Długi czas rozmyślaliśmy co dalej począć. Efektem tego był Wraith, na którym ponownie pokochałem granie na trąbce i chciałem ją mieć wszędzie, gdzie to tylko możliwe. (śmiech)
Traktuję Highly Deadly Black Tarantula jako wstęp do Wraith. Identycznie Wraith to droga prowadząca do Hive.
Uważam zupełnie inaczej. Czuliśmy, iż Master był technikolorowym albumem i chcieliśmy stworzyć coś monochromatycznego, co zaowocowało Highly Deadly Black Tarantula, a na Wraith ponownie zechcieliśmy być bardziej techniczni, ale nie w sensie odniesienia do industrialu, lecz brytyjskiej melancholii, za przykład podam Hiraeth, pierwszy jaki zaprezentowaliśmy z owej płyty. Prawdopodonie też taki, który nadaje ton całości, jest utworem reprezentatywnym.
Wraith jest doskonałą ścieżką do filmu o kosmicznych podróżach.
Rzeczywiście wyróżnia się. Lubię jego melancholijność. W owym czasie miałem odczucie, iż to mocniejsza pozycja od Highly Deadly, jego siła tkwiła w poszczególnych numerach. Jak wspominałem długo byliśmy kwartetem, a kiedy Mat opuścił nas, zastanawialiśmy się czy dokoptować kogoś nowego, czy to olać. I to pierwsze wydawnictwo nagrane w trio, co wprowadziło dodatkową nerwowość. Wyczekiwaliśmy kiedy w końcu się ukaże i wówczas też zadecydowaliśmy, żeby działać dalej w trójkę. Ta kosmiczna aura zawsze nam towarzyszyła, ale tym razem było jej jakby mniej w moim mniemaniu.
Daleki jestem od opiniowania, iż dana płyta jest najlepszą w karierze, lecz czuję, iż Hive naprawdę takową jest. To wasz najseksowniejszy album. Najbardziej romantyczny, nostalgiczny, wrażliwy, w jakimś sensie także niepokojący. Koniec końców krążek do miłego spędzenia wieczoru ze swoją panią.
Miło to słyszeć. Upłynęło dużo czasu od poprzedniego krążka. Nie mogliśmy się zainstalować na łodzi przez covid. Na całe szczęście zdrowie nam dopisywało, nie byliśmy też finansowo spłukani. Cała sprawa odbiła się jednak na zespole, choćby przez niemożność grania koncertów, ale z drugiej strony nie spieszyliśmy się z tworzeniem nowej płyty, jeśli nie bylibyśmy w pełni zaangażowani i kreatywnie podekscytowani. Kiedy pojawiła się gotowość, wyszło nam coś całkowicie nowego. Słyszalny jest element popu, są główne wokale w dwóch piosenkach, czego dotychczas nie mieliśmy. Z określonych powodów zagraliśmy muzykę do wielkoekranowego dokumentu o lądowaniu na księżycu w Muzeum Nauki. Nie mieliśmy nawet jak usiąść i zacząć działać, ale to zadziałało. Zrobiliśmy wszystko, aby wyszła z tego nasza najlepsza rzecz. Osobiście zaskoczyłem nawet sam siebie. Wcześniej coś podobnego czułem jedynie przy Your Merkury. Kiedy posłuchałem tych albumów po ich ukończeniu towarzyszyło temu: wow, Jezu, czy my naprawdę to zrobiliśmy?!
Czuć też jego introwertyczność. Nawet Megafragma nadaje się do samotnego tańca.
Być może. Nie ma tu typowego radiowego utworu. Nawet to taneczne oblicze ma w sobie melancholię oraz samotność.
Słychać, iż porzuciliście jakiekolwiek ograniczenia stylistyczne i powściągliwości.
Dokładnie to chcieliśmy poczuć po ukończeniu prac. Zawsze czuliśmy, że powinniśmy robić coś spójnego, lecz pozbawionego granic. Robić to, na co tylko mamy ochotę.
Warto wspomnieć o oprawach graficznych, ukazujących jak powinna być postrzegana muzyka, zderzenie realizmu i nierzeczywistości. Znajdzie się na nich statek, węzeł drogowy, widownię, osobę, a nawet owa, acz to wszystko ukazane w zdekonstruowany sposób.
Świetnie, że zauważasz tam więcej warstw. Pierwsze trzy albumy zdobiły prace naszego przyjaciela a zarazem fanastycznego malarza Johna Balla. W przypadku debiutu nasze zlecenie dotyczyło seksownego zgiełku, więc namalował tonący statek, co wyszło perfekcyjnie i nadało psychodelicznego sznytu. Your Merkury ma charakter fantastyczno-naukowy, pozostawia duże pole do spekulacji stojąc jedną stopą w ponurym świecie realnym, a drugą w kosmosie. Ostatnim był wiszący za mną Master. Pozostałe okładki wychodziły od Rocket, mający u siebie dwóch utalentowanych artystów/projektantów. Obrazek do Highly Deadly znaleźliśmy u Johnny’ego O i to absolutnie efektowne zdjęcie, idealnie oddające album. Wraith jest owocem sesji fotograficznej z naszymi przyjaciółmi: eksperymentalnym makijażystą oraz fotografem. A w przypadku ostatniej, powiedzieliśmy Johnny’emu, iż nie chcemy nic dosłownego, a kiedy pokazał nam okładkę nie mogliśmy jej odrzucić, jest zbyt dobra. Zderzenie dyskietkowej jakości z obiektami pasowało do naszej przeszłości, perfekcyjnie oddawało ich kwintesencję.
Co najbardziej zaskoczyło, albo zadziwiło ciebie podczas wizyty w CERN w Genewie w 2014?
Nieziemskie przeżycie. Coś, w co nie uwierzyłbyś, iż jest w stanie się wydarzyć. Kiedy założyliśmy zespół, spotykaliśmy się w sali prób, żeby wypić kilka piw i pograć nieziemski hałas na popsutych instrumentach. Z myślą, iż niebawem i tak się ta przygoda skończy. To jedna z tych rzeczy, która wyniknęła ze stworzenia muzyki do projektów filmowych. Zostaliśmy zarekomendowani Philipowi Ilsonowi z Londyńskiego Festiwalu Filmów Krótkometrażowych, dzięki czemu wykonaliśmy na żywo muzykę do Doomsday, a w następstwie napisaliśmy ścieżkę do Na Polu W Anglii i w rezultacie poproszono nas o zostanie kuratorami w CERN. Organizatorzy dysponowali budżetem, którego nie byli w stanie spożytkować, więc padła propozycja wydatkowania ich na festiwal filmowy. W jakimś stopniu okazało się to tożsame z naszą twórczością. Od momentu wylądowania do chwili wylotu panowało absolutne szaleństwo, poprosiłem żeby mnie uszczypnąć, to było tak dziwne, naukowcy wyrażający szacunek dla naszej muzyki, piękne uczucie. Tematem przewodnim festiwalu była inwigilacja, dlatego zaprezentowaliśmy muzykę do 1984 z Johnem Hurtem. Nie graliśmy pod cały film, lecz 5-7 minutowe segmenty. Z nich wykorzystaliśmy jedynie Love Theme For 1984, ostatni numer z Highly Deadly. Jedno z moich ulubionych doświadczeń oraz rzeczy, jakie zrobiliśmy.
Rocket Recordings wydawał wasze albumy na różnych kolorystycznie winylach, który zaliczasz do ulubionych?
Pomijając piękne wydanie samo w sobie, z plakatem, będą to: żółty, dostępny na koncertach i bandcamp wytwórni oraz błękitny, dostępny w sklepach Hive. Tak teraz działa rynek nośników fizycznych, różne kolory, ekskluzywne wydania.
Mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?
W kontekście Teeth Of The Sea, podążanie za dźwiękiem w naszym własnym kierunku. Nie tkwić w jednym miejscu długo, tylko przemieszczać się.
Posłuchaj: https://teethofthesea.bandcamp.com/