KHANATE

Droga do minimalizmu

Ta rozmowa miała być skoncentrowana na Khanate. Jednakże prześledzenie muzycznej oraz stylistycznie różnorodnej drogi mojego rozmówcy spowodowało, iż Khanate stał się z jednej strony równoprawną częścią całości, co inne aktywności Tima Wyskida. Z drugiej jednak, ta nazwa pojawiała się w trakcie naszej rozmowy najczęściej, w różnych kontekstach, dając możliwość szerszego i dokładniejszego zrozumienia zjawiska o nazwie Khanate. Pamiętam, jak ze zdjęć wyłaniała się, w moim mniemaniu, osoba wycofana i niezbyt przystępna. Nic bardziej mylnego, to była jedna z najserdeczniejszych rozmów, nie mogłem wymarzyć sobie lepiej spędzonego piątkowego wieczoru.

Skąd tak właściwie pochodzisz?

Z Polski.

Moi przodkowie pochodzą z Polski, przeprowadzili się do Stanów jakiś czas temu. Mój ojciec i jego część rodziny są stuprocentowymi Polakami.

Zatem zacznijmy od szybkiej lekcji polskiego: Pierwsza, Druga...

Powinienem to wiedzieć, przecież zagrałem na tej płycie.

Trzecia.

Wyleciało mi to zupełnie z głowy.

Zacznijmy od pasji związanej ze wspinaczką. Jak się zaczęła? Co odnalazłeś w tym interesującego, a co było dla ciebie wyzwaniem? Pytam z perspektywy osoby z lękiem wysokości. (śmiech)

We wspinaczkę wkręciłem się wcześnie. Urodziłem się w Nowym Jorku, na Bronksie, lecz moi rodzice przeprowadzili się dziewięćdziesiąt mil na północ od miasta, gdzie było dużo gór i lasów. Jako dziecko sporo kręciłem się po lasach ze znajomymi oraz braćmi, od zawsze ciekawiłem się, co znajduje się za rogiem, albo zakrętem. Z czasem pojawiła się wspinaczka i podobnie do ciebie miałem lęk wysokości, a najlepszym lekarstwem na lęk jest skonfrontowanie się z nim. Wybierałem miejsca z wysokimi klifami, oczywiście im bardziej do nich się zbliżałem, tym bardziej się pociłem ze strachu. Krok po kroku skończyło się na tym, że stanąłem na krawędzi jednego z nich. Jedna z części mózgu zawsze wieszczy najgorsze, ale skoro się nic takiego nie zadziało zaczynasz się adaptować. Pielęgnuję tę pasję od tamtego czasu, mam 51 lat oraz dekady wspinania za sobą w wielu miejscach. Dwa lata temu przeprowadziłem się do Europy, zamieszkałem w Berlinie. Przez pierwszy rok byłem zajęty muzyką, miałem mało czasu, jednak od roku ponownie się wkręciłem, wszedłem na Śnieżkę, Harz w Niemczech. Jak tylko czas pozwala, uprawiam wspinaczkę. Im bardziej wymagająca, tym lepiej. Im cięższa góra tym większa możliwość przetestowania się od strony fizycznej i satysfakcja.

Wciąż nie mogę pokonać tej mentalnej granicy, wejdę na trzy metry, a w głowie zaczyna się horror. Najlepsze jest to, iż uwielbiam góry i powietrze tam. Wychodzę pochodzić po nich, kiedy o tym nie myślę jest okej, a jak tylko przyjdzie świadomość miejsca, dzieje się źle.

Nie jest to dla wszystkich. W Europie chyba nie ma aż tylu niedźwiedzi. Może więcej ich we wschodniej części kontynentu. Spotykałem je podczas wspinaczek w Stanach, tutaj ani razu, a wiem, że wzbudzają strach u ludzi. Czarne niedźwiedzie, niebezpieczniejsze od brązowych, od których też warto trzymać się na dystans.

Mieszkasz w Berlinie, pochodzisz z Nowego Jorku. Spotykałem się z opiniami, iż Berlin to taki europejski Nowy Jork. Prawda to, czy fałsz?

Może na swój sposób. Berlin znam tyle, co tu mieszkam, wcześniej bywałem przejazdem, nigdy nie miałem okazji poznać miasta bliżej. Z perspektywy tych kilku lat da się zauważyć pewne podobieństwa, acz przez dwadzieścia pięć lat mieszkałem na Manhattanie, w East Village, praktycznie w centrum miejskiego chaosu. Berlin w moich oczach jest o wiele spokojniejszy niż Nowy Jork, z czego ludzie tutaj się śmieją, kiedy o tym wspominam twierdząc, że to chaotyczne miasto, ale w porównaniu do Manhattanu to o wiele spokojniejsze miejsce. Mieszkam w spokojnej części Neukölln z wieloma parkami, niekiedy na ulicy nie spotykam ani jednej osoby. Berlin to artystyczne miasto, Nowy Jork też taki jest, ale już mniej z perspektywy czasu, miasto stało się drogie i nastawione biznesowo. Pomimo pewnych podobieństw, oba są drastycznie odmienne.

Grę na perkusji zacząłeś w wieku lat 12, opowiedz o swoim pierwszym zauroczeniu instrumentem.

Pamiętam, że zainteresowałem się perkusją jako kilkuletnie dziecko, tradycyjnie od uderzania w różne przedmioty. Moi rodzice podejrzewali, iż to taka dziecięca zajawka, jednak w wieku dwunastu lat zauważyli, że podchodzę do tego na poważnie. Mój ojciec pracował w IBM, gdzie jego współpracownikiem był Bob Gaddy, perkusista jazzowy, udzielał też w owym czasie lekcji, więc zapytał go, czy udzieli mi kilka. Nauczył mnie czytać muzykę i grać jazz. Tak naprawdę, w tamtym czasie interesowałem się już rockiem i metalem. Mój starszy brat zapoznał mnie z Van Halen i Rush, a ja za tym poszedłem. Na dobrą sprawę jazz był mi wmuszany, moje serce należało wówczas do rocka. Rzecz jasna z perspektywy czasu jestem szczęśliwy, że uczyłem się, jak grać jazz, gdyż otworzyło to szeroką gamę możliwości w sposobie gry. Lekcje pobierałem przez cztery lata, jednocześnie grając w orkiestrze szkolnej, biorąc udział w różnej maści konkursach na wschodnim wybrzeżu oraz wszelakich składach jazzowych. Młodzieńcze lata dzieliłem więc między trzy rzeczy: granie muzyki w orkiestrze, jazz i rock-metal. Dużym plusem było nauczenie się sposobów czytania muzyki, podczas gdy wielu z moich przyjaciół uczyło się jedynie ze słuchu, nie miało formalnego przeszkolenia, co pozwoliło mi rozwikłać masę rzeczy bez potrzeby siedzenia nad nimi. Z czasem doceniłem te lekcje, uważam też, iż jazzowy i orkiestrowy styl grania wciąż jest obecny w mojej grze.

No właśnie, granie orkiestrowe. Opowiedz o różnicach w podejściu do grania na perkusji oraz instrumentach orkiestrowych. Z jednej strony, to ta sama rodzina instrumentów, z drugiej bardzo się od siebie różniąca.

W kontekście grania rocka i metalu esencją jest granie w rytmie i mocne uderzanie. W graniu orkiestrowym partie perkusyjne nie są ciągłe, w wielu fragmentach zamiast grania pozostawia się przestrzeń zaznaczając muzykę pojedynczymi uderzeniami, bez potrzeby skupiania na rytmie. I do dziś lubię przestrzenności w swojej grze, pozwolenie muzyce oddychać, wybrzmiewać pozostałym elementom kompozycji. Granie bez potrzeby ciągłego zaznaczania swojej obecności. Zainteresowanie sposobem napisania i zaaranżowania utworu, a nie permanentnego grania w nim. Sama gra na perkusji jest oczywiście interesująca, spędzam dużo czasu na jej zagłębianiu i uczeniu się nowych patentów, lecz znudziłbym się szybko jedynie rytmiczną stroną grania. Nie jest to ciekawe ani melodycznie ani harmonicznie. Fascynujące jest oglądanie bębniarzy wyczyniających cuda, lecz większość czasu spędzam na zastanawianiu się, co będzie dobrego dla samej muzyki. (śmiech)

Zauważyłem właśnie, że np. w Azonic twoja gra przypomina granie orkiestrowe, grasz minimalistycznie, punktowo, wtedy kiedy potrzebuje tego sama muzyka, dajesz dużo przestrzeni pozostałym instrumentom. Jesteś w opozycji do bębniarzy grających dużo i gęsto.

Zresztą będąc młodszym obwiniałem siebie o przesadne granie, aż do czasu. W latach 90. miałem dość grania z innymi, wszyscy robili to banalnie, grali rzeczy, które słyszałem po milion razy. Zdecydowałem, iż jeśli zaangażuję się w wykonywanie interesującej muzyki zrobię to na swój sposób. Zacząłem uczyć się gry na gitarze i basie, ogarnąłem programy do nagrywania, klawisze, po czym zacząłem tworzyć kompletne utwory. Wówczas dotarło do mnie, jak bardzo tam przesadzam z bębnami. Nagrałem jakąś gęstą partię perki, szedłem stworzyć do tego partie gitarowe i pojawiał się problem, żeby to ze sobą dobrze zagrało, a to doprowadziło do wniosku, iż to partie bębnów są problemem. Tak zaczęła się moja droga do minimalizmu. Wróciłem do wcześniej stworzonych partii i nagle okazało się, że wszystko zaczyna być tak, jak należy. Zgrało się to z czasem kiedy poznałem oraz zaprzyjaźniłem się z Jamesem Plotkinem, który posiadał ogromną kolekcję płyt. Przychodziłem do jego mieszkania i ją pochłanialiśmy, puszczał też muzykę minimalistyczną, co pchnęło mnie jeszcze mocniej w tym kierunku. Kiedy pojawił się Khanate, miałem już doświadczenie dotyczące istoty minimalizmu, a także umiejętność przeniesienia tej idei na perkusję w pełnej krasie. Wiele osób bierze Khanate za zespół grający oszczędnie, mam odmienne zdanie. Khanate jest zespołem antyoszczędnym. (śmiech) To że styl gry jest taki nie oznacza, iż identyczna jest całość.

Blind Idiot God ma tytuł utworu Voice Of The Structure. A twoim głosem jest granie minimalne, pozwalające muzyce przemawiać.

W Blind Idiot God grałem dużo, ale w składzie nie mieliśmy wokalisty. Zespół został założony w latach 80. Koncepcja opiera się na założeniu, iż bębniarz gra sporo, gitarzysta kilkukrotnie powtarzał, że to perkusja pełni rolę wokalną, jest najbardziej ekspresyjna, pcha muzykę w różnych kierunkach, wypełnia przestrzeń. Za każdym razem, kiedy gram z Andym przekonuje mnie żebym grał więcej i był bardziej zajęty, nawet jeśli mam naturę minimalisty, ale to w porządku. Lubię ten skład, daje możliwość skoncentrowania się na rytmie.

Mnie się w ogóle wydaje, że Before Even After był albumem, podczas nagrywania którego czułeś się najbardziej zrelaksowany, niczym nieograniczony. Mogłeś pograć reggae, rock progresywny, free rock.

Dokładnie. Pierwszy perkusista Blind Idiot God Ted Epstein jest fenomenalny, zanim dołączyłem do składu znałem zespół i byłem rozwalony jego grą. Kiedy dołączyłem onieśmieliło mnie, iż miałbym grać jego partie. (śmiech) Miał bardzo uporządkowane podejście, większość partii w utworze grał za każdym razem tak samo. A to nie jest sposób gry tożsamy z moim. Jeśli gram kawałek, są pewne jego momenty, które gram tak samo, ale poza tym raczej improwizuję. Kiedy zaczęliśmy wspólnie grać, Andy początkowo przyglądał się mojej grze i dość szybko załapał, iż najlepiej czuję się robiąc to swobodnie. Zmienił więc trochę koncepcję samego zespołu, żeby dopasowała się do mojego stylu. Gitara z basem stały się mocniej zakotwiczone w muzyce, dając mi wolność na robienie tego, na co mam ochotę. Niektóre elementy, jak werbel czy stopka trzymam pod kontrolą, ale całą resztą robię to, na co w danej chwili mam ochotę. Koncepcja Blind Idiot God od początku zakładała granie muzyki dub, przez funk, po awangardowy metal.

photo: Ebru Yildiz

Uderzyło mnie, że twoje podejście do każdego z albumów jest całkowicie inne. Każdy traktujesz jak czystą kartkę papieru, a nie stereotyp.

Świetnie, że zwróciłeś na to uwagę, gdyż dokładnie tak staram się robić. Nie lubię się powtarzać. W tworzeniu muzyki interesujące jest próbowanie czegoś, czego nie robiłem nigdy wcześniej. Każdorazowo pracując nad muzyką i gromadząc pomysły staram się jak najmniej korzystać z patentów wykorzystanych w przeszłości. Staram się wgryźć w nie tu i teraz, zwracając uwagę, co przychodzi mi do głowy. Eksperymentuję do chwili, w której znajdę rozwiązania pasujące do muzyki, aby następnie odcisnąć na nich swój znak firmowy. Kiedy przechodzę do kolejnego albumu, z nową muzyką, niekiedy wracam do przeszłych rozwiązań, irytując się sam na siebie, czy rzeczywiście muszę nawiązywać do tego, co już zrobiłem. Ostatnio pracując nad Insect Ark, Dana zwróciła uwagę, że wiele osób przez całe życie gra w określonym stylu, a to daje prawo do powtarzania się czasami. Prawdopodobnie ma rację. Może nie powinienem na każdym nagraniu odkrywać się na nowo. Zresztą łapię się na tym, że słyszę patenty podobne do tych, jakie wykorzystywałem na wcześniejszych krążkach.

Uwielbiam twoje zdjęcie profilowe na stronie internetowej, gdzie siedzisz przed talerzami z zamkniętymi oczami, ponieważ najlepiej pokazuje ono sposób, w jaki kontemplujesz dźwięk. Jesteś obecny w chwili teraźniejszej, delektujesz się nią, jakbyś wręcz medytował.

Lubię być całkowicie skoncentrowany na dźwięku, a nie patrzeć na publiczność. W nawet nieświadomie sposób pobudzać określone części mózgu. W ten sposób gram najlepiej. Kiedy rozpraszam się, choćby myśląc o zaspokojeniu głodu, moja gra będzie słabsza. Udzielałem ostatnio wywiadu, w którym przypomniałem sobie występ Khanate, który grałem z zamkniętymi oczami, a kiedy je otworzyłem i spojrzałem na publiczność nawet nie dostrzegłem jej obecności. Przez co miała możliwość zaobserwowania momentu osobistego zanurzenia się w muzyce.

Dla mnie to przykład wspomnianej medytacji, jesteś obecny w chwili teraźniejszej, nie zwracasz kompletnie na nic uwagi, po prostu grasz.

Dokładnie. Nawet ostatnio sporo o tym myślałem, przy okazji lektury książki o świadomym umyśle autorstwa Idelmana, opowiadającej o konkurujących ze sobą częściach mózgu. Świadomy umysł to obszar, w którym się one spotykają, a świadomy umysł osądza, który z nich w danym momencie będzie przewodził i w którym kierunku podąży. Jedna część mózgu mówi żeby coś zrobić, a druga na odwrót. Podczas grania, świadomość jest moim wrogiem, najlepiej gram nie myśląc zbyt wiele, pozwalając naturalnym instynktom przejąć kontrolę. Mam poczucie, iż swoje najlepsze koncerty zagrałem będąc niewyspanym, kiedy ten stan zaczynał dowodzić, wiedząc najlepiej co mam robić. (śmiech)

Na płycie Trzecia jest kompozycja Szósta, gdzie słychać jak płyniesz z muzyką. A w Jodis na przykład swoją grą wypełniasz przestrzenie.

Znam się z Aidanem Bakerem, który zaprosił mnie na album Trio Not Trio. Nie wiem, czy kojarzysz jego dokonania?

Pewnie, choćby z Nadja.

Dokładnie. I choć przyjaźnimy się od dwudziestu lat, nigdy wspólnie nie graliśmy. Zamknęliśmy się w sali prób, gdzie czekał już na mnie zestaw i nie wypowiadając nawet słowa, co chcemy grać, po prostu zaczęliśmy to robić. A płyta jest zapisem naszego kompletnie niezaplanowanego grania przez 2-3 godziny. Jodis założyłem z Jamesem Plotkinem niedługo po rozpadzie Khanate. Graliśmy improwizowane koncerty na północnym wschodzie Stanów, w Kanadzie, kilku festiwalach, a później przenieśliśmy to do naszej sali prób w New Jersey. Spotykaliśmy się kilka razy w tygodniu i graliśmy, graliśmy, graliśmy. W owym czasie muzykowaliśmy wspólnie od około piętnastu lat, dochodząc do punktu, w którym przychodziło nam to z łatwością, wiedzieliśmy co wydarzy się za chwilę bez jakiejkolwiek dyskusji, naturalnie. Wiesz, jestem muzykiem skoncentrowanym na melodii. Najmocniej przemawiaj do mnie. W Jodis James grał motywy gitarowe, a ja przysłuchiwałem się akordom, zachodzącym zmianom i za tym podążałem. Niekoniecznie próbowałem zagrać rytm, jaki próbowałem przez ostatnie trzy lata, ale rozumiejąc melodię dołożyć do niej swoją partię.

Uważam, iż Jodis reprezentuje wszystko pomiędzy Khanate, a Blind Idiot God: minimalizm, melodie, wokale ukryte pod warstwą pogłosu, ale też rzeczy grane pomiędzy tym. Jodis jest niczym pojedynczy dźwięk rzucony w próżnię.

Tak, tak. Mogę się z tym zgodzić. To szczęście, iż mogliśmy się spotkać i wspólnie ruszyć do przodu. Mieliśmy pomysł, żeby niektóre partie gitarowe powtórzyć, puścić je wolno, aby czas przestał mieć znaczenie, nie był osadzony w żadnych ramach. Co wykorzystywaliśmy również w Khanate. Niekiedy dostosowywałem do tego bębny, tworząc jedność, ale tworzyłem też inne patenty, które czas zwalniały, rozdzielały się, aby się zejść ponownie. To kolejny przykład koncepcji muzyki dla nowego zespołu, a James spośród wszystkich muzyków, z jakimi grałem, jest w tym najlepszy. Ma podobne podejście, potrafi zrobić coś, czego nie zrobił nikt przed nim. Jeśli jesteś zaznajomiony z jego dyskografią to wiesz, że tak właśnie jest. Nagrał sporo płyt, każda inna od poprzedniej. (śmiech)

Łatwo również wyczuć chemię jaka między wami panuje, nagraliście w duecie choćby płytę 8 Improvisations, słychać dokładnie przelot energii jaki macie między sobą.

Mam podobne odczucia. Kiedy słucham improwizatorów mam poczucie, że nie zwracają uwagi na osoby, z którymi grają. Mam trudności ze zidentyfikowaniem gdzie kończy się partia jednej osoby, a zaczyna drugiej. Brzmi to jakby prześcigali się, kogo lepiej będzie słychać, a nie jak ze sobą współpracować, co można przecież osiągnąć na różne sposoby. Nawet samą dynamiką, kiedy jest raz głośniej, a innym razem ciszej słychać poszukiwania i próby podążania za nimi. Wieloma improwizacjami jestem zawiedziony, gdyż nie słyszę u nich żadnej zależności. Jesteśmy z Jamesem fanami free jazzu. Pamiętam, iż kiedy nagrywaliśmy ową płytę słuchałem dużo Interstellar Space Johna Coltrane’a z Rashidem Ali, który jest dobrym przykładem współpracującego ze sobą chaosu. Z Jamesem spędzamy ze sobą masę czasu od lat, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, wspólnie słuchamy muzyki, razem ją gramy. Graliśmy improwizowane sety, gdzie nie była zaplanowana nawet sekunda. Pamiętam jak występowaliśmy w Nowym Jorku z Zombi. I ktoś z zespołu zapytał przed koncertem: serio nie macie nic przygotowanego? Na co odpowiedziałem, że nie mamy i zobaczymy co z tego wyniknie. A on na to: o stary, macie jaja. (śmiech) Przychodzi mi to z łatwością, kiedy puścisz świadomość wolno, przestajesz myśleć, czy prawa ręka powinna robić coś, po prostu coś robi, nie zwracasz na to uwagi.

Od zawsze powtarzam, iż istotą improwizacji nie jest wiedza kiedy grać, ale kiedy przestać.

Ostatnio improwizując z różnymi ludźmi zwróciłem uwagę, iż gram trochę za dużo, co mnie zaniepokoiło. Grałem koncert, na którym obecna była publiczność i miałem przeświadczenie, iż jeśli nie zagram nic, to wszystko się posypie, przez co zacząłem grać aż za dużo. Pamiętam jak mówiłem do siebie, żeby nie stracić pewności siebie, iść do przodu. Ta sama myśl pojawiła się również podczas grania z innymi ludźmi w sali prób. Musiałem sobie przypomnieć improwizowanie z przeszłości, kiedy nie grałem nic, dopóki nie wymagała tego sytuacja. Lepiej nie zagrać nic, niż zagrać jakieś gówno.

Cisza, szum z instrumentów słyszalny między dźwiękami zawsze wywołują ciekawe napięcie.

Absolutnie. W Khanate oddajemy się temu. W utworach są cichsze momenty powodujące to napięcie, szumiące wzmacniacze, spośród których wyłania się dźwięk, rozpalają iskrę, za którą podąża ktoś inny. Można powiedzieć, iż chodzi o to, aby czuć się komfortowo w tym napięciu. I nie przykrywać go nadmiarem innych dźwięków.

Zanim przejdziemy do Khanate, muszę przyznać się do odkrycia jednego albumu, który urzekł mnie niesamowicie, mam na myśli Prospect Of The Deep Volume One Azonic i odrealnioną aurę, jaką da się tam wyczuć podkreślaną przez twoją bardzo mininalistyczną grę, jakbyś grał nieustanną falą napędzaną przez szum.

Za Azonic, jak wiesz, stoi Andy z Blind Idiot God. Gramy ze sobą od roku 2000. Podobnie do Jamesa, gramy ze sobą długo oraz przebywamy w swoim towarzystwie na tyle dużo, iż pomysł na wspólną grę był naturalny. Wspomniany album rozpoczął się od improwizacji, aby wyczuć w czym będziemy czuli się najlepiej, nakreślając jedynie zarys kierunku, w jakim powinniśmy podążyć. Zagrałem na tej płycie używając dwóch kotłów, koncertowego bębna basowego, gongu. Przysłuchując się, gdzie Andy podąża z partiami gitarowymi, piękno kotłów, obniżając albo podnosząc wysokość tonu, szukałem odpowiednich dźwięków, które pasowały do nich, albo szły w kierunku odwrotnym. I vice versa. Skompletowaliśmy już nagrania na drugą płytę. Mam nadzieję, że pogramy trochę koncertów, gdyż te, które za nami wyszły świetnie.

photo: Ebru Yildiz

Khanate. Nasza rozmowa pozwoliła na skonfrontowanie się z chwilą, kiedy za sprawą byłej sympatii poznałem Khanate po raz pierwszy, przy okazji Clean Hands Go Foul. Prawie natychmiastowo byłem zszokowany tym, co usłyszałem. Z jakichś powodów poczułem się winny wszystkiego co zrobiłem i nie zrobiłem. W ten sposób postrzegam ten album z perspektywy zewnętrznego słuchacza. A jak wyglądała twoja perspektywa?

Album powstał i został nagrany przy okazji Capture & Release. Mieliśmy zaklepaną określoną liczbę dni w Seizures Palace na Brooklynie. Nagraliśmy dwa utwory Capture i Release, które złożyły się na cały krążek, zrobiliśmy to bardzo szybko, dużo próbowaliśmy wcześniej. Po raz pierwszy mieliśmy kawałki w stu procentach napisane oraz ograne. Zatem wciąż mieliśmy parę dni wolnych, a nie mogliśmy liczyć na zwrot środków. Zastanawialiśmy się co zrobić z tymi dwoma dniami, spędzając je na improwizowaniu. Po wydaniu Capture & Release, zagraliśmy trasę, pod koniec której zespół rozpadł się. Nie pamiętam już dokładnie, ale kilka lat po rozpadzie pojawił się pomysł wydania nowej płyty Khanate. James przypomniał nam o zarejestrowanej improwizowanej sesji, wciąż bez wokali. Wróciliśmy do tematu i po ich przesłuchaniu doszliśmy do wniosku, iż są świetne. A że nigdy nie wydaliśmy płyty w pełni improwizowanej pomyśleliśmy, że to dobry pomysł. Alan dodał swoje wokale i wyszło coś nietypowego. W ogóle tego nie ogrywaliśmy, zespół nigdy nie zszedł się, aby zagrać na żywo. To ciekawy album złożony z muzyki nagranej w 2005, wydanej w 2009 i ani razu nie zagranej publicznie. Kiedy słucham go teraz przypomina mi, jak ten zespół był zgrany. Przez lata występowaliśmy dużo, przez co nawiązała się głęboka więź, nie musieliśmy w ogóle rozmawiać, co powinniśmy robić. Jest jak strumień świadomości, a raczej nieświadomości. Nie wiem, czy doświadczałeś go w kontekście wokalu, muzyki, czy kombinacji obu tych rzecz, ale Alan ma serio niesamowity głos, odmienny od całej masy innych wokalistów w ciężkiej muzyce, potrafi modulować głosem. Nigdy nie wyjaśnił o czym opowiadają jego teksty, ale widać w nich frustrację ludzkością, brutalne myśli i fantazje, co samo w sobie jest zabawne, jeśli znasz Alana to bardzo miły i spokojny człowiek, być może to klasyczny przypadek osoby, u której złość spowodowana jest muzyką.

Do jakiego stopnia identyfikujesz się z jego tekstami? Miałem wrażenie, iż w każdym z nich stara się wtłoczyć truciznę w żyły słuchacza i spowodować poderżnięcie sobie przez niego gardła.

W sensie ogólnym. Nie do końca wnikałem w warstę tekstową. Rzecz jasna, nie była obojętna, na swój sposób była nawet interesująca. Jednak jak dla mnie, muzyka jaką lubiłem sprowadzała się do brzmienia, tonu i melodii. Teksty, jako takie, schodziły na drugi plan, nie niosły zbytniej wartości. Acz podejście Alana do ludzkości jest bliskie mojemu i Jamesa. Generalna frustacja ludźmi, ich zachowaniem, brakiem szacunku. Niektóre z jego tekstów odnoszą się do konkretnych sytuacji. Tekst do Commuted z Things Viral powstał, kiedy Alan siedział w autobusie jadącym do Nowego Jorku, a ktoś żuł gumę z otwartymi ustami i słyszał wydawane odgłosy. Wkurwił go ten brak respektu i ma fantazję jak rozszarpuje tego kogoś na strzępy. Typowe, codzienne sytuacje. Nie odnosił się do generalnego obrazu ludzkości, ale konkretnych zachowań, których doświadczał wokół siebie, jadąc choćby metrem. Wiele rozmów między nami dotyczyło obycia osób wokół nas, rozczarowania jakie za tym szło.

Khanate na każdej płycie przypominał drogę do oczyszczenia przez szeroko otwarte bramy szaleństwa. Natomiast To Be Cruel przypomina spacer po miejscu całkowicie pokrytym pyłem i prochami. Nie chcę absolutnie wchodzić na tematy polityczne, ale doskonale oddaje to, co dzieje się obecnie dokoła.

Może to kwestia tego, że oprócz Stephena, każdy w Khanate przekroczył pięćdziesiątkę. Będąc młodszym wkurwiasz się bardziej, masz w sobie iskrę nadziei na zmianę otaczającej rzeczywistości. Z czasem zauważasz, iż tak się nie dzieje, ludzie zmieniają się w zjebane potwory. (śmiech) I prawdopodobnie takimi zostaną. Próbujesz zbalansować złą i dobrą część człowieczeństwa, która jest częścią każdego z nas, a nie pewnej grupy ludzi. Może z wiekiem, doszliśmy w Khanate do wniosku, iż nie ma szans na zmianę i zadaniem muzyki będzie odzwierciedlenie umierającej nadziei oraz zaakceptowanie, iż ludzkość jest w chujowym stadium. Na zawsze już w nim pozostanie. Taki już ponury stan rzeczy. (śmiech)

Co stanowi, według ciebie, mocną stronę To Be Cruel? Jak dla mnie, nie ma tam ani jednego zbędnego dźwięku.

Siłą Khanate na przestrzeni lat było bazowanie na sile mięśni i pokrętłach z głośnością. Nabraliśmy również pewności pojawiających się pomysłów. Jakiś czas temu w związku z muzyką nauczyłem się, iż jej siła drzemie w pomysłach oraz ich przekazaniu. Jeśli jakaś idea jest gorsza, przywalenie w bębny jak najmocniej potrafisz, podkręnie wzmacniaczy do granic i tak nie sprawi, iż stanie się potężna. Z czasem, wspomniana pewność siebie oraz umiejętność zagrania pomysłów w sposób uwypuklający ich dynamikę niesie ze sobą wielką siłę, większą niż bazowanie jedynie na sile mięści i pokrętłach z głośnością. Czerpiemy też profity spoglądając wstecz, gdyż pisząc muzykę Khanate zdaliśmy sobie sprawę ze stworzenia osobnej stylistyki. A nasze doświadczenie pozwoliło wznieść się na najwyższy możliwy poziom. Wielokrotnie zdarza się przecież, iż spoglądając na swoje dokonania wstecz mawia się: gdybym posiadał wiedzę, jaką mam obecnie, zrobiłym coś dziesięciokrotnie lepiej. My wykorzystaliśmy ową sposobność maksymalnie.

A zbliżający się występ na Roadburn 2024 będzie sposobnością na spojrzenie na własną twórczość z perspektywy czasu i nabranego dystansu, czy ponownego skonfrontowania się z napięciem i gęstością.

Zdecydowanie napięcie i gęstość, gdyż taka jest natura zespołu. Nie zaczęliśmy jeszcze prób, rozmawialiśmy o setliście, ma być to mieszanka rzeczy nowych i starych. Interesujące będzie doświadczene, jak brzmią po wszystkich tych latach. Czuję, iż będzie to krok naprzód. Słuchanie brzmienia gitary Stephena podczas ostatnich koncertów Sunn O))) w Berlinie, które rozwinął się od czasów Khanate było ciekawym doświadczeniem. Poza tym, gram na perkusji dwadzieścia lat dłużej, niż w momencie rozpadu zespołu. Oczekuję, iż będziemy w stanie składniki w Khanate obecne wykorzystać do maksimum

Jako część jednego z najbardziej nieprzewidywalnych zespołów, czy uważasz, że to muzyka była odpowiedzialna za tak mocne iskrzenie między wami, czy zderzenie mocnych indywidualności?

Każdy w zespole miał mocny pogląd, jak powinny się rzeczy mieć. Wszyscy jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, pozostaliśmy nimi nawet po rozpadzie, zatem nie chodzi o napięcie doprowadzające do wzajemnej nienawiści. Zazwyczaj w kapeli jest jedna osoba – przywódca, a pozostali są jej podporządkowani, w tym zespole tak nie było. Pojawiające się niekiedy napięcia personalne odbywały się z korzyścią dla muzyki. Z drugiej strony mieliśmy wysokie oczekiwania wobec niej jej jakości oraz potęgi. Grając spoglądaliśmy na siebie, żeby mieć ten sam timing. Większa interakcja zachodziła podczas koncertów, robiliśmy sobie wzajemnie dobrze. (śmiech) Na Roadburn na pewno będziemy chcieli poeksplorować napięcie, które było ekscytujące dla samego zespołu i przekładało się na doznania publiczności.

Jaką radę od swojego nauczyciela gry Boba Gaddy’ego zapamiętałeś jako najcenniejszą?

Sprowadza się to do bardzo prostej rzeczy, wręcz trywialnej, otóż dużą uwagę zwracał na pozycję ciała podczas gry, trzymanie kończyn w sposób otwierający przed nimi jak najwięcej możliwości. Pozostało to ze mną do dzisiaj, choćby z łokciami, obniżenie ich zaledwie o jednego cala daje więcej opcji i pozwoliło na znalezienie swojej własnej drogi, choćby przy graniu tradycyjnym, kiedy prawa ręka grająca na hi-hacie jest skrzyżowane w stosunku do drugiej. Pewnego dnia usiadłem za zestawem mówiąc do siebie: dlaczego chcesz, żeby twoja lewa ręka każdorazowo schodziła ku dołowi? Czy nie lepiej będzie mieć obie ręce w pozycji dającej więcej możliwości w każdej chwili? Chwila, w której sobie to uświadomiłem, a było to piętnaście lat temu, spowodowała, iż od tamtego czasu gram w sposób otwarty. Pierwsza próba z Blind Idiot God była pierwszą w ogóle, kiedy zacząłem w ten sposób grać. I od tamtej chwili nie krzyżuję rąk. Wracając jeszcze do Boba Gaddy’ego, oprócz tego, iż nadał mojemu ciału świadomości, zabierał mnie do Nowego Jorku na jazzowe koncerty. Dzięki temu widziałem Elvina Jonesa, Arta Blakeya, wszystkich tych oldskulowych perkusistów, których podziwiałem mając 12-13 lat, to też była bardzo cenna nauka. Skoro wspomniałem o Elvinie Jonesie, w Nowym Jorku pracowałem jako wsparcie techniczne przy programach telewizyjnych, stroiłem również pianina. Znałem właścicieli Blue Note, zapytali czy byłbym technicznym na urodzinowym koncercie Chicka Corea. Elvin Jones grał na nim na bębnach. Rozstawiłem mu je i nastroiłem, nie mogłem uwierzyć, w jak dobrej formie był. Po koncercie podszedł do mnie jego menedżer, by w imieniu Elvina powiedzieć, że podobało się mu brzmienie bębnów podczas koncertu i czy nie chciałbym zostać jego technicznym. Z miejsca się zgodziłem. Wiedziałem, że nie będzie z tego wielkich pieniędzy, gdyż grywał sporadycznie, ale nie to było istotne. Dałem im swój numer, niestety nie minął rok, jak Elvin umarł. Byłem tak blisko zostania jego technicznym, Bob Gaddy na pewno byłby przeszczęśliwy.

Była taka historia, jak to jego partnerką, czy żoną była niewielka Japonka, która jednocześnie robiła za jego technicznego i rozstawiała mu zestaw, a on tylko siadał i grał.

Gość był niesamowity, należy do moich ulubieńców, słuchałem go lekko z milion razy. Ja z kolei słyszałem historię, jak miał zagrać z Johnem Coltranem w Nowym Jorku, ale wstrzyknął sobie heroinę. Nie pojawił się na pierwszym secie, zastąpił go ktoś z publiki, a kiedy przyszedł, przewrócił się na stojak z talerzami, który z kolei spadł na kogoś rozcinając mu czoło, które trzeba było zszywać. (śmiech) Nie mogłem uwierzyć, jak zagrał tamtego wieczoru. Będąc w takim wieku zastanawiasz się, czy jego ciało temu podoła, może będzie zwalniał, a on zagrał trzy sety z takim ogniem, szybki, mocny. Muszę też wymienić Tony Williamsa. Jeśli ktoś zapytałby mnie o coś tak głupiego, jak ulubiony pałker, wskazałbym na niego.

Mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?

Pasuje idealnie do mojej filozofii grania muzyki. Nie myśleć zbyt wiele, kiedy wiesz co zagrać. Pewnego rodzaju automatyzm. Kiedy długo grasz na jakimś instrumencie, masz już w głowie opanowane wszystkie patenty, które pozwalają po prostu podążać za dźwiękiem. A kiedy nie jesteś w tym sprawny, powinno się uważnie słuchać, żeby załapać, o co w tym chodzi.

Posłuchaj: https://khanate.bandcamp.com/

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *