Taniec z dźwiękiem
Z osobą mojego dzisiejszego rozmówcy zetknąłem się po raz pierwszy kilka lat temu przy okazji rozmowy z Faith Coloccia z Mamiffer. Bardzo ciepło się o nim wypowiadała, więc z grzeczności sprawdziłem co to za jegomość i na kilka lat zapomniałem o jego istnieniu. Daniel Menche, o nim mowa, w mojej głowie pojawił się niespodziewanie po raz kolejny kilkanaście tygodni temu. Wejście w świat jego muzyki było niczym dotarcie do korzeni nagrań terenowych, jak wspomina poniżej, narażał swoje życie celem zarejestrowania dźwięków, jakie go zaciekawiły. Rozmówca wylewny, choć niecierpliwy, uwielbiający uciekać w kierunku wątków pobocznych, przez co cały ustalony plan poszedł na bok i podążyłem za tym, jak za dźwiękiem.
Kojarzysz pojęcie synestezji?
Nie sądzę, żebym tego doświadczał, lecz w mojej głowie ciągle wizualizuję sobie dźwięk. Taka moja obsesja. Będąc ostatnio na Islandii, spoglądając na krajobraz obrazowałem dźwięk. Zechciałem aby nim się stał. Podobnie będąc w lesie, drzewa widzę w kategoriach dźwięku. Ostatnio nie tyle zainteresowałem się, co zetknąłem z pojęciem syntezy tablicowej, przypominającej właśnie krajobraz. Na pierwszy rzut oka wydało się to ciekawe, kiedy jednak przyjrzałem się bliżej, zwątpiłem, iż nim jest. Pomimo usilnych starań synteza tablicowa ani nie imitowała krajobrazu, ani tym bardziej nim nie była. A tak bardzo się starałem. (śmiech) Jak wiesz sporo fotografuję, głównie z przeznaczeniem na Bandcamp. Głównym zamierzeniem jest dopasowanie zdjęcia do muzyki. W wielu przypadkach fotografia powstała jeszcze przed muzyką, zatem tworzyłem bezpośrednio pod obrazek. Taki sposób pracy okazuje się być naturalny. Właśnie ukończyłem nowy materiał, który powinien ukazać się w przyszłym tygodniu i miesiąc temu zrobiłem zdjęcie, pod które zechciałem stworzyć nową muzykę. Przedstawia wnętrze dłoni, w której trzymam niewielką gałązkę, wygląda jakby z niej wyrastała. Powstało coś na kształt krajobrazu dłoni trzymającej cząstkę natury. Te nieziemskie islandzkie krajobrazy zadziałały inspirująco na nową muzykę, gdyż przed wyjazdem trudno było mi ją przygotowywać i nagrywać. Zapadłem w kreatywną niemoc. Zetknięcie z naturą, wielkim lasem, górami, krajobrazem poskutkowało natychmiastowym napływem inspiracji prowadzących do pracy nad nowymi dźwiękami. Mam to szczęście żyć na północnym-zachodzie obfitującym w duże góry, potężne wodospady i lasy. Na Islandii poczułem ten sam klimat, ale na sterydach. Mam tutaj wielkie wodospady, a tam są sto razy potężniejsze. (śmiech) W ogóle, nagrywanie wodospadów jest moją obsesją. Dziwne to. Mam setki godzin nagrań wodospadów. Zabawne, iż niespecjalnie ich słucham, czy zwracam na nie uwagę, lecz samo wizualizowanie wodospadów, nawet nie w kategoriach dźwięku, ale obrazu stanowi mega źródło inspiracji. Moim przyjacielem był inny Polak – Zbigniew Karkowski, który jak wiesz tworzył muzykę elektroniczną przy użyciu komputerów, bardzo się w to wkręcił. I kilka razy przyjechał do Portland, więc zaproponowałem mu, iż zabiorę go do swojego ulubionego wodospadu, z czym nie miał wcześniej styczności. Pojechaliśmy do największego wodospadu w Oregonie, co zwaliło go z nóg. Powiedział, iż jest to lepsze od białego szumu. Używał tego zwrotu często do opisania swojej twórczości. Mówił, że zawsze zaczyna od białego szumu, a ja nie miałem bladego pojęcia, o czym mówi. Zapytałem go o to wprost, a kiedy wytłumaczył, uświadomiłem sobie, iż chodzi o dźwięk wodospadu. Zbigniew potwierdził, że ma on w sobie o wiele więcej siły, niż cokolwiek związanego z białym szumem. Wtedy uświadomiłem sobie, jak istotne jest ich słuchanie, jako potencjalnego źródła inspiracji przy pracy nad muzyką. W tamtym czasie, stojąc pod tym wodospadem podjęliśmy decyzję o podjęciu współpracy, między, jak to określił: moim białym szumem, a twoim szumem wodospadów. Zgodziłem się z połączenia tych naturalnych oraz syntetycznych szumów. I mimo, że mieliśmy już za sobą wspólny album, do tej akurat współpracy nigdy nie doszło. Zamiast tego, nagrałem album o tytule Kataract złożony w całości z dźwięków wodospadów, które wzbogaciłem ich syntetycznie wykreowanymi odnośnikami, czyniąc je ekstremalnie dziwnymi. Tak jakby wziął w tym udział Zbigniew Karkowski, który w międzyczasie zmarł. Im większy wodospad tym potężniejszą wyobraźnię pobudza. Co jest ciekawe, kiedy poobcujesz z nimi długo i opuścisz to miejsce, zmianie ulega cały świat otaczających dźwięków. Doświadcza się dzwonienia w uszach, co jest fascynujące, ponieważ przyczynia się do tego dźwięk akustyczny. Istnieją nawet historyczne dowody, że tego zjawiska doświadczali rdzeni mieszkańcy tych terytoriów. Otoczenie odgrywa wielką rolę w moim procesie tworzenia i musi to być wręcz przytłaczające, na granicy fantasmagorii. Żadna inna forma sztuki nie powoduje u mnie podobnego odczucia.
Wodospady były pierwszym dźwiękiem, jaki nagrałeś?
To przyszło później, jakieś piętnaście lat temu. Wodospady zacząłem nagrywać dzięki Zbigniewowi Karkowskiemu. Wcześniej nie myślałem, jak ten dźwięk może wpływać na proces tworzenia muzyki, dopóki Zbigniew nie porównał go do białego szumu. Wiem, że zabrzmi to dziwnie, lecz jestem ignorantem w temacie częstotliwości, mowy syntezatorów. Nie wiedziałem i do dziś nie wiem, o co w tym chodzi. Natomiast Zbigniew opowiadał o pracy z białym szumem, różowym szumem, niebieskim, zielonym, a nawet czarnym. Dopytywałem go, czym jest ów czarny szum? Byłem zakręcony na punkcie możliwości komputera. Pokazywał mi bardzo grube książki o muzyce komputerowej, był matematykiem, wiedział z czym to się je. A mój mózg palił się z niewiedzy. (śmiech) Pełne spektrum częstotliwości nigdy nie leżało w centrum moich zainteresowań. Dźwięków wodospadów używam do dziś, filtruję je, dobasowuję, przez co brzmią jak stopa centrali, choć nią nie są. Nasza relacja ze Zbigniewem Karkowskim była specyficzna, choć dobra. Znany był z tego, że jego znajomości zaczynały się dobrze, a kończyły źle. W naszym przypadku były cały czas w porządku. Może dlatego, iż nie piję w ogóle, a on pił naprawdę dużo. (śmiech) Śmiałem się, iż jestem Werner Herzog, a on Klaus Kinski. Dwóch najlepszych przyjaciół, którzy przeżyli sporo.
W pracy solowej interesujące jest to, że wypracowujesz własny punkt widzenia, a kiedy pojawia się obok druga osoba ze swoją perspektywą, może dojść do zmiany w bardzo kreatywny i nowy sposób.
Dokładnie. W pewnym momencie współpracowałem z dużą ilością dziwnych osób. Dziwnych w rozumieniu dopasowania do tego, co robię. Im bardziej odmienni, tym lepiej. Na owych współpracach zyskiwały moje działania solowe, ponieważ z każdej z nich wyciągnąłem naukę. Nie wszystkie były tak samo owocne, jedne były ciekawsze od innych, jedne były zabawą, inne przynosiły frustrację, ale owocem każdej była zawsze bardzo dobra muzyka. Nic innego się nie liczyło, chodziło o przyjaźń. Obecnie może nie tyle jestem przeciwnikiem kolaboracji, ile mówię innym, że wystarczająco mocno zmagam się z solowymi pracami, żeby wycisnąć z nich jak najwięcej. Czasami jestem w ogniu i mam wiele pomysłów, niekiedy wręcz na odwrót. Na przykład za współpracę uważam wyprawę do Islandii. (śmiech) Długo podróżowałem, żeby odnaleźć interesujące miejsca wśród natury. Prawda jest taka, że przebywałem w wielu ciekawych miejscach na łonie natury, które cały czas nagrywałem i cała ich masa nic dla mnie nie znaczyła, ale potraktowałem je w kategoriach ćwiczeń ze słuchania, co ów współpracownik ma do przekazania. Wiesz, kooperacja z kimś opiera się na wymianie plikami, zadaję sobie wtedy pytanie, czy naprawdę muszę to dalej robić. Łącząc siły ze Zbigniewem Karkowskim wiem, że podzielaliśmy ten sam pogląd, iż powinno to się dziać twarzą w twarz, w czasie rzeczywistym, przy jednym stole. Mówił, że w ten sposób osiągamy porozumienie. Japończycy są przeciwni podpisywaniu papierów, dla nich porozumienie zawierane jest oko w oko. Karkowski mieszkał w Japonii przez ponad dwadzieścia lat, nabrał ich podejścia w temacie robienia interesów. (śmiech) Zatem kiedy zawiązaliśmy alians, usiedliśmy przy jednym stole, oko w oko i przez trzy godziny intensywnie tworzyliśmy hałas. A następnego dnia obrobiliśmy nasze ulubione fragmenty, złożyliśmy je i po sprawie. Z nikim innym w ten sposób nie pracowałem.
Wcześniej współpracując z ludźmi, później z naturą, również z nią stawałeś oko w oko.
Nazwałbym to relacją. Przywołuję często powiedzenie: Jeśli drzewo spada w lesie i nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby je usłyszeć, czy wydaje dźwięk? Stosuję je jako alegorię własnej muzyki. Jeśli jestem drzewem spadającym w lesie, to nic więcej mnie nie interesuje. Wciąż będę drzewem, które upadnie. Te słowa napędzają mnie. Nie jest ważne, czy ktoś jeszcze przebywa w lesie, moja muzyka, sztuka zawsze będzie jak to drzewo, które w końcu upadnie.
Kiedy po raz pierwszy wchodzisz do jakiegoś pomieszczenia lub miejsca, które chcesz nagrać, na co zwracasz przede wszystkim uwagę?
Nagrania terenowe traktuję w kategorii tańca. Jak wspomniałeś już wcześniej, jestem osobą energiczną i nie wiem, jak można nagrywać muzykę bez poruszania się. Odrzucam możliwość pracy przy komputerze. Lubię traktować otoczenie jako potencjalne źródło tańca. Trzymając mikrofony nigdy nie stoję w miejscu. Zawsze się poruszam. I staram się nauczyć poruszać tak, aby podczas nagrywania stopy nie wydały ani jednego dźwięku. Najczęściej podczas tego typu zapisów słychać różne odgłosy poruszania się, co jest szkodliwe dla przyjemności słuchania. Dużo nauczyć się można z japońskiego tańca Butō, powolnego poruszania się, bez wydawania żadnego dźwięku. Naprawdę jest to wyzwaniem. Do nagrań używam dwóch mikrofonów dookólnych, zbierających dosłownie wszystko. Mój sposób nagrywania może być frustrujący dla wielu znawców audio, ponieważ staram się rejestrować dosłownie wszystko. Ów sposób poruszania się traktuję właśnie jako taniec. Każdy kto widzi mnie podczas nagrań przyzna, iż wygląda to niedorzecznie. Jeśli jakieś miejsce nie daje mi swobody poruszania się, nie traktuję go, jako odpowiedniego do prowadzenia nagrań. Otoczenie zazwyczaj daje dużo okazji do tańczenia, na przykład mam mniejszy rejestrator, którym poruszam bardzo powoli, tak jakbym pływał i nawet jeśli zabrzmi to jak gówno nie jest to w ogóle istotne. Tańczysz. Liczy się to, że przez cały dzień tańczyłeś z dźwiękiem, poezja poruszania się. To co słyszy się na moich albumach jest jedynie fragmentem zarejestrowanego materiału. Jeślibym chciał, mógłbym wydawać coś nowego każdego tygodnia, interesuje mnie wypuszczenie tego, co zawiera w sobie wyczuwalną poezję. Doskonale wiem, że ten zwrot jest dyskusyjny dla wielu osób, ale z wiekiem mam na to coraz bardziej wyjebane. Poetyckość otoczenia należy wykorzystać. Znany amerykański fotograf Ansel Adams robiąc jedynie proste zdjęcie gór i prezentując je rządzącym mówił: oto zdjęcie ładnych gór. Na co słyszał: o tak, te góry wyglądają uroczo. Acz kiedy nałożył na zdjęcie filtry, nadając dramatyzmu górom, pokazując kontrast, podkreślając cienie i pokazał to samo zdjęcie mówiąc: słuchajcie, ten widok jest naprawdę wyjątkowy i potrzebuje być chroniony, w odpowiedzi słyszał: co za dobitne zdjęcie, ma w sobie taką moc. I nagle w Stanach powstały parki narodowe. Jedyną dobrą rzeczą, jaką mogę powiedzieć o Ameryce to parki narodowe, są przepiękne, ale nie byłoby ich gdyby nie nadanie zdjęciom poetyckiej dramaturgii.
Spójrz na mnie, opowiadasz, a ja się ciągle poruszam, jakbym sam teraz tańczył.
Mam za sobą długą historię niedorzecznych występów, które pod względem prezentacji degustowały ludzi, lecz wierzę w moc bycia idiotą na scenie. Można w swoich oczach zachowywać się żenująco, ale ta garstka ludzi pod sceną wcale tak tego nie widzi, może ich zainspirować do bycia zażenowanym. Przy ostatnich koncertach może nie szaleję już tak na scenie, ale na większości jest tak głośno, iż zaczynam zachowywać się jak totalny kretyn. Czuję, że to ważne i kluczowe. Wielokrotnie miałem poczucie zrobienia czegoś zawstydzającego, czego nie chciałbym nigdy powtórzyć, a kończyłem robiąc to ponownie. Nie mogłem powstrzymać się od poruszania jak idiota do wytwarzanego hałasu. Mam wrażenie, iż odebranie sobie tej sposobności spowoduje, że powinienem dać sobie spokój. Im młodszy jesteś, tym jest to bardziej degustujące, gdyż publika jest starsza, lecz kiedy się starzejesz, a publika jest młodsza zachowywanie się na scenie jak głupek jest piękne. Spójrz na Iggy Popa. W latach 70. wyglądał dobrze, tańczył jak świr, prezentował ciało, było w tym piękno. Nie przepowiadano mu przyszłości w muzyce. (śmiech) Moc bycia starym kretynem jest inspirująca.
I najpiękniejsze jest to, że nikt nie może tego tobie odebrać.
Ubiegłego roku otwierałem w duecie z Joe Prestonem koncert Sunn O))).Nasz plan przewidywał, żeby zagrać coś przeciwnego do Sunn O))). Skończyło się tak, że wykonałem na scenie najdzikszy taniec z możliwych. Wykonaliśmy przeróbkę Suicide Frankie Teardrop, tak jakby zrobił to Motorhead. Było zajebiście głośno, wydzierałem się do mikrofonu, ubaw przedni, chłopaki z Sunn O))) wydawali się być zaskoczeni. (śmiech) Przygotowuję się właśnie do koncertu w San Francisco i tak jak dwadzieścia lat wcześniej zamierzam tańczyć, jak szalony.

Jaki najbardziej zaskakujący dźwięk kiedykolwiek zarejestrowałeś?
W ubiegłbym tygodniu nagrałem Alka-Seltzer, to całkiem popularny cel nagrań, wkładasz hydrofon do szklanki i po sprawie. Żaden ekscytujący dźwięk. Dobre pytanie, muszę się zastanowić. W tym roku zarejestrowałem mrowisko. Najprostsza rzecz z możliwych. Położyłem mikrofony kontaktowe na mrowisko, założyłem słuchawki i wcisnąłem nagrywanie. Następnie wrzuciłem to na Bandcamp i po sprawie. Wydając Thatch w tej postaci chciałem, żeby słuchacze czuli to samo co ja wówczas. Nie zrobiłem z tym kompletnie nic, oprócz położenia mikrofonów na gigantycznym mrowisku. Takie chwile robią momentalnie wrażenie. Wielokrotnie nagrywając coś zamykałem się we własnym świecie, zasypiałem w górach albo przy wodospadach, wpadałem do wody, nie zliczę ile rejestratorów oraz mikrofonów zostało zniszczonych po kontakcie z wodą. Kosztowna sprawa. Pamiętam jak wypłynąłem kajakiem żeby ponagrywać, a ten przewrócił się, przez co straciłem telefon, rejestrator, kamerę. Wówczas obiecałem sobie, że nie będę narażał siebie na niebezpieczeństwo i niszczył sprzętu z nagraniem dźwięków, których nie będę miał sposobności wykorzystać. Będąc na Islandii nie przewidziałem, w jak duże niebezpieczeństwo siebie wprowadziłem, chodząc po gejzerach geotermalnych, każdy z nich mógł w każdej chwili pęknąć i wpadłbym do środka. Nic złego się nie stało, ale ludzie krzyczeli, żebym stamtąd jak najszybciej się wynosił. Dźwięk to dźwięk, ale jego doświadczenie może być bardzo ekstremalne. Wybrałem się w jedno miejsce w górach z wieżami elektrycznymi. Było tam tak głośno, ciągle skrzeczało od miliardów przelatujących nimi woltów. Dało się tam odczuć wręcz wibrujące powietrze, przerażające. Słyszałem, iż ładunki elektrostatyczne bywają głośne, co jest spowodowane przez wilgotność powietrza. Podłożenie mikrofonów pod same linie byłoby niezbyt dobrym pomysłem. Jest to jedna z tych chwil, kiedy nie wiesz, czy robisz coś mądrego czy durnego, w sytuacji kiedy możesz umrzeć. Stawianie własnego życia nad głupie nagranie nie jest tego warte. Ciężko mi jednak wybrać jeden dźwięk. Każdy z nic można uczynić ekstremalnym przez zwiększanie głośności. (śmiech)
A jaki dźwięk najlepiej opisuje ciebie?
W latach 90. robiłem pewną sztuczkę, słyszalną do dzisiaj na albumach oraz na żywo. Jest bardzo prosta. Bierzesz podkładkę od glinianej doniczki, nad nią instalujesz mikrofon kontaktowy, a na samą podkładkę wysypujesz piasek albo kamyki. I to jest mój ulubiony odgłos. Na koncertach wysypywałem sól na duże gliniane naczynie, brałem mikrofon i tarłem nim powodując hałas. Kiedy weźmiesz taką połamaną podkładkę i zaczniesz pocierać jej fragmentami o siebie, wydobywający się dźwięk jest moim dźwiękiem. Mam naprawdę duży ogród, a w nim całą masę takich podkładek. A wśród nich jedną serio sporą, na którą wysypuję szklane kulki, mieszam nimi, dodając liście, piasek, różne śmieci i mogę tak robić godzinami. (śmiech) Z lat 90. podchodzi jedna z moich płyt Bloodsand, bardzo hałaśliwa. Wysypałem tam piasek na podstawkę, wsadziłem w to mikrofon kontaktowy, którym mieszałem generując różne hałasy. Surowy dźwięk, bez dodatkowego przesteru potrafi być mega intensywnie ciężki. Jego niedorzeczność wkurwiała słuchaczy, co powodowało u mnie dodatkową potrzebę konfudowania. Zgorszenie jest hałasem i vice versa. Nie może być w muzyce nic gorszego, niż brak zdegustowania. Zadawanie pytań: czym to jest, po co i skąd? Jaki jest cel? Dlaczego nic z tego nie rozumiem? Zdegustowanie doprowadza do ekstazy. (śmiech) Wszystkie moje pracy czyniły ludzi zdezorientowanymi i bardzo dobrze. Nawet jeśli ktoś znał mnie, był zniesmaczony moją osobowością. Dla wielu z nich jestem wesołym gościem, którego twórczość jest niejasna. Na pewno jest jedna rzecz, która do tego prowadzi, ale nie powoduje uczucia zażenowania u siebie, chodzi o bycie szczerym ze sobą. Dopóki jestem w zgodzie ze sobą, mogę tworzyć zagmatwaną muzykę w pozytywny sposób, wkurwiającą dla świata. (śmiech) Najlepszym tego przykładem będzie Masami Akita – Merzbow, najwspanialsza osoba na świecie, małomówna, nawet niespecjalnie lubiąca się odzywać. Najcichsza z osób mi znanych tworząca najgłośniejszy hałas na tej planecie, potrzeba zrozumienia tego doprowadza do szaleństwa. (śmiech)
Przypomniałeś swoimi słowami mój romans z muzyką Merzbow, której słuchałem codziennie po kilka godzin, starając się ją zrozumieć i finalnie okazała się być tym idealnym hałasem, jakiego poszukiwałem.
Merzbow to bardzo łagodny człowiek, niesamowita osoba. Wie jak zdezorientować swoją muzyką, nawet jeśli tworzy rzeczy wyciszone. Kevin Drumm jest również przykładem tego typu osoby. Dlatego śledzę i złożyłem przysięgę wierności abstrakcji oraz absurdowi, ponieważ nie tylko taki jestem jako osoba, ale takie też tworzę rzeczy. Tytuły płyt są niejasne, takowe mogą również być okładki, staram się nie wyjaśniać zbyt wiele, jak zostały zarejestrowane. Nie chcę, aby wiedziano, jakiego sprzętu używam. Jestem autorem książki, która zamiast słów zawiera dźwięki. A to może doprowadzać do szaleństwa, ponieważ ludzie żądają szczegółów. Podając ich więcej odkrywam tajemnicę. Zresztą spójrz na tytuły płyt Merzbow, te dopiero są zakręcone, a to czyni jest inspirującymi. Bycie artystą noise’owym oznacza opanowanie sztuki niezrozumienia. Próbuje się nadać sens mojej twórczości, ale dla słuchacza nie ma to żadnego znaczenia. Dla przykładu, przez lata obsesyjnie szukałem odpowiedniego stroju, który rezonuje ze mną. W końcu poczułem, że tylko tracę czas. Rozumiem, iż inni ludzie odnaleźli swój ulubiony strój: G D A A D F i wspaniale, nawet nie wiem, o co chodzi. W końcu odnalazłem i swój, w sposobie strojenia wiolonczeli. Wyjaśniło się przy okazji dlaczego tak bardzo lubiłem dźwięk tego instrumentu. W necie jest zestawienie strojów różnych osób, Blixa z Einsturzende Neubauten określił go jako D A D A D A co dla każdego gitarzysty będzie irracjonalne. W świat instrumentów strunowych wprowadził mnie tak w ogóle Aaron Turner z SUMAC, jedyny przyjaciel, a jednocześnie gitarzysta jakiego mam. Mówiłem mu, iż nie rozumiem gitary i nawet nie mam takiej potrzeby, próbował mi przekazać jakąś wiedzę, lecz nie mogłem jej przyswoić. Pewien punk powiedział ostatnio: możesz zagrać cokolwiek, najgorsze gówno, ale upewnij się, że stroisz. Inna historia dotyczy The Crumbs, którzy mieli przesłuchanie w CBGB, co samo w sobie jest śmieszne, żeby punkowe zespoły miały jakieś przesłuchania. Był na nim Danny Fields, menedżer Ramones, który zapytał się, czy kiedykolwiek słyszeli o stroiku, o którego istnieniu nie mieli pojęcia. Poradził im, żeby pożyczyli stroik i użyli go. Podczas drugiego przesłuchania pochwalił ich, że brzmią rewelacyjnie i mogą grać koncerty. Niesamowite, to wszystko tylko dlatego, że nastroili instrumenty.
Pomyślałem, że może niektóre z twoich wydawnictw zostały zainspirowane wizytą u Merzbow? Furnace, Crawling The Towards, czy Hope And Prey były stymulowane jego podejściem, tworzeniem tej masywnej ściany dźwiękowej.
Dużo myślałem o potrzebie tworzenia muzyki coraz potężniejszej oraz jej słuchanie. Nietzsche mówił o muzyce będącej poza dobrem i złem, że bóg jest martwy itp. Masy uwierzyły, że nie ma boga, a jeśli tak to należy stworzyć boga wszechmogącego, co przeniosło się na muzykę. Wielu kompozytorów klasycznych zaczęło tworzyć muzykę coraz potężniejszą. Wagner tworzył muzykę większą od samego boga. Starano się, aby była jak możliwie najbliżej niego, a później go przewyższyła. We wczesnym komunizmie zgodzono się, iż boga nie ma, a skoro tak stwórzmy własnego, komunistycznego, użyjmy do tego wiedzy i technologii, uczyńmy z Lenina postać wieczną, na wieku wieków. Jak wiesz, era industrialna przyczyniła się do amplifikacji w muzyce, przez co stawała się głośniejsza. Od zawsze uważałem, iż ekstremalna amplifikacja ma związek z przygłuchymi fanami The Beatles, tymi głośnymi dziewczętami, drącymi się wniebogłosy, bardziej od ich muzyki. A oni grając Love Me Do przez swoje niewielkie wzmacniacze i nic nie słyszeli. To skłoniło firmy produkujące sprzęt muzyczny do zbudowania głośników we wzmacniaczach, donośniejszych od fanów. Co za tym poszło, człowiek zaczął wszystko podkręcać. Zastanawiano się w rozmowach, skąd wywodzi się heavy metal. Steppenwolf nagrał Born To Be Wild, w którym pojawia się zwrot heavy metal thunder oznaczający motocykl. Kultura wielkich, głośnych motorów została przeniesiona do świata wzmacniaczy. Pete Townsend podkręcał gałki do maksimum, sprzęt dymił jak motocykle i samochody wyścigowe. Wiem, że za dużo o tym myślę, ale to człowiek zdominował technologię tworząc postać boga przekraczającego granice absurdu. Nie o to chodzi. Uważa się, że im głośniej tym lepiej, tak nie jest. Co za upadek myślenia. Pewnego dnia zacząłem zastanawiać się, czy wszystko rozbija się o bycie głośnym. Otóż nie. Tworzę muzykę, która jest zarówno cicha, jak i głośna, ponieważ uważam, iż powinna ukazywać pełne spektrum emocji. Głośno, cicho i pomiędzy tym. Co nie zmienia mojego podejścia, iż największym grzechem oraz kłamstwem XX wieku było uzależnienie od technologii. Przy pomocy dostępnej technologii można wysadzić całą planetę z siłą dwudziestokrotnie większa od bomby Oppenheimera, ale co kurwa z tego. I tak ją niszczymy. O wiele więcej można zdziałać przy pomocy kartki papieru i długopisu. A Nina Simone jest o wiele głośniejsza od ściany wzmacniaczy.
Odnalazłem dwie cechy wspólne dla twoich albumów. Pierwszy to odrealniona atmosfera, a drugim jest wysoce medytacyjny charakter, niezależnie czy mówimy o wcześniejszych wydawnictwach, czy ostatnim Thatch. Można zatracić się w każdym.
Dokładnie. Zatracić się. Krańcowy cel mojej muzyki. Muszę mieć pewność, że słuchacz jest w stanie się w niej zapomnieć. Chciałbym ażeby moja muzyka była odbierana jak las, do którego wchodzisz i się w nim gubisz. Jest coś ekscytującego, ale i spokojnego w świadomości zabłądzenia oraz próbach odnalezienia wyjścia lub też nie. Wracając do tematu dezorientacji, nie ma nic bardziej obraźliwego od jej braku, jak w muzyce pop, służącej do sprzedania czegoś. Intrygujące jest jak wiele osób w obecnych czasach poszukuje wskazówek, zapisuje się na terapię, udaje do duchownego, googluje w poszukiwaniu rad. Rebecca Solnit, wspaniała pisarka, całą książkę poświęciła opowiedzeniu nie tylko swojej historii, ale i zatracaniu się, sile i pięknie, jakie za tym stoi. Brzmi przerażająco, lecz ten strach może być trochę dobry dla duszy. Pierwszą rzeczą, jaką robię po przybyciu do nowego miejsca, jest zostawienie dobytku w hotelu i spacer bez użycia mapy. Wówczas jestem najszczęśliwszy, odkrywam różne dziwne miejsca jakich nie odnajdziesz na mapie. Niekiedy potrafiłem serio jest zgubić, jednak za każdym razem odnajdywałem drogę powrotną, na dodatek sprawiało, że stawałem się spokojny i szczęśliwy.

Spędzając mnóstwo czasu z twoją twórczością, mowa tu o ponad stu wydawnictwach, pogrupowałem je sobie. I tak: płyty oparte na oscylatorach są dość nerwowe, nagrania terenowe kontemplujące, rzeczy zarejestrowane w obiektach oraz tunelach tajemnicze, natomiast albumy stworzone przy użyciu instrumentów smyczkowych zaprowadziły mnie do każdego z wymienionych miejsc, nadając im charakteru sakralnego.
Przechodziłem różne okresy w życiu. Ostatni powiązany był z pandemią. W czasie izolacji stworzyłem dużo muzyki. Na co dzień pracuję w szkole, nie miałem zbytnio co robić, a to zaprowadziło do mrocznej, dronowej muzyki oscylatorowej. Brzmi jak czas, jakiego każdy doświadczał. Próbowałem od niego odbić, robiłem dużo nagrań terenowych, niektóre z nich wyszły może takie depresyjne i nihilistyczne. W różnych dziwnych momentach zabierałem się za BEAST z moim chihuahua na wokalu, gdzie skupiałem się na zwariowanych partiach perkusyjnych. Z jednej strony było źródłem radość, z drugiej pokazywało, iż tworzenie autorskiej muzyki wcale łatwe nie jest, przypomina walkę, stąd potrzeba odpoczęcia od niej. A później wracałem do rzeczy solowych, żeby odkryć je na nowo. Dużo mojej muzyki ma związek z osobami, z którymi zadaję się w określonym czasie i wzajemnym przepływie energetycznym. Blisko jestem z Aaronem Turnerem i Faith Coloccia z Mamiffer, których poznałem dwanaście lat temu. Okazali się być serdecznymi, zabawnymi i zdrowymi osobami. Z wiekiem mam coraz mniejszą tolerancję dla osób chorych, uzależnionych od alkoholu i narkotyków, strasznie to męczące. (śmiech) Aaron i Faith prowadzą zdrowy tryb życia, wydali dużo mojej muzyki, razem współpracowaliśmy, przez ostatnie lata dawali mi duży zastrzyk nowej energii. Przed nimi byli Zbigniew Karkowski, Peter Rehberg. Moja muzyka skupia się nie tylko na otoczeniu, ale też byciu otoczonym przez przyjaciół. Nie chcę, żeby to zabrzmiało smutno, ale obecnie jestem bardzo samotny. (śmiech) Nie jest to mocno przytłaczające, ale jednak. Z innej strony samotne tworzenie może być uzdrawiające. Przyjaciele są albo ich nie ma, a niebo, chmury, powiew wiatru, natura pozostają i stają się przyjaciółmi.
Acz wydaje się mi, że masz swoją uczennicę. Faith Coloccia zdaje się nią być w odniesieniu do nagrań terenowych.
Ona jest zakochana w dyktafonach, od dziecka zawsze jakiś miała przy sobie. Lubi lo-fi nagrania terenowe. Poza tym, to nieziemska pianistka i wokalistka. Ciekawy jest fakt, że będąc najlepszą w tych dwóch rzeczach, w równym stopniu oddaje się nagraniom terenowym o niskiej jakości. Jest w tym maksymalnie szczera, a szczerość może zaistnieć jedynie w pięknie. Wszystko inne jest obrzydliwym kłamstwem.
Myślę sobie, że covid zmienił jeszcze coś. O ile Vestige, Sonorous Debris, Drowning The Sky, Now We Are A Ghost Ship, Primal Fictions, tudzież Polarizer były nagrywane w jakichś okresach czasu, tak nowe płyty są rejestrowane za jednym zamachem.
Lubię różnorodność nagrań powstałych ot tak, a inne potrzebowały roku i całej masy roboty. W przyszłym tygodniu wypuszczam na Bandcamp nową rzecz, na którą składają się dokonywane przez rok nagrania terenowe, z całego świata, jedne nałożone na drugie. Odsłuchując jedna ścieżka po drugiej nudziłem się tak, jakbym oglądał nieciekawe zdjęcie. Postanowiłem zebrać je wszystkie i ze sobą połączyć. Wyszło coś kompletnie dezorientującego. Faktem jest, iż często nagrania powstałe szybko tudzież znienacka uważam za swoje najlepsze, a te, nad którymi długo przesiaduję nie są docenione. Nauczyłem się, że moc tkwi w tym, aby zbyt dużo nie myśleć. Dlatego staram się znaleźć niezbędną równowagę. Po roku wytężonej pracy z tetrabajtami danych, te bez mała trzydzieści ścieżek zostało zespolonych w jedną długą. Podobnie podczas kolaboracji uczulam na to, żeby nie myśleć, a czuć. Zbigniew Karkowski z wręcz religijnym namaszczeniem powtarzał: najgorsze, co może się wydarzyć to myślenie, gdyż odpowiada ono za całe zło tego świata. Najważniejszy jest instynkt. Każdego dnia odbywa się debata, czy jesteśmy ludźmi, czy zwierzętami, może ludźmi posiadającymi zwierzęcy instynkt, za którym z jednej strony chcemy podążać, z drugiej pojawia się ludzkie myślenie, a za nim czucie. Jeśli to działanie będzie wyglądało: zwierzęcy instynkt, ludzkie czucie i nie myślenie, zadzieje się magia. Najgorsze rzeczy w muzyce i sztuce powstały na przecięciu instynktu oraz myślenia. Wspominałem wcześniej o muzyce noise, której szczerze nie znosiłem, ale która była obecna, tak jak punk. Iggy Pop, Pati Smith, Lou Reed, każdy z nich nienawidził słowa punk. Często słyszę pytanie, czy to co tworzę jest muzyką, czy hałasem. Ech… Zwierzęta robią hałas, a ludzie muzykę, a więc muzyka noise jest połączeniem zwierzęcia z człowiekiem. Świat chrześcijański nigdy nie przepadał za hałasem. W latach 50. sprzeciwiali się rock’n’rollowi, w 60. The Beatles, w 70. Black Sabbath, a w 80. nawoływali do palenia płyt Slayer, bo ta muzyka brzmiała jak odgłosy zwierząt. O to chodzi. (śmiech) W starożytności religie monoteistyczne uważały pogaństwo za zezwierzęcenie. Trzeba pamiętać, że na początku dwudziestego stulecia nie było nic bardziej kontrowersyjnego od jazzu, który był tak ofensywny przerażając białych chrześcijan, że nadawano mu cech zwierzęcych. Zajebiście. (śmiech) Jebać tego typu debaty: zwierzęta kontra ludzie. Jesteśmy dziwacznymi zwierzętami. Noise ruchał głowy ludziom, którzy chcieli uchodzić za wielkich humanistów i uważali się za lepszy gatunek, ponieważ wiedzieli jak używać rąk, żeby zrobić narzędzie. Ta muzyka powoduje, że czuję się niekomfortowo i tak właśnie powinno być. Mahalia Jackson, wokalistka śpiewająca gospel, wysoce religijna osoba tak głośno śpiewała pieśni, że przerażała białych chrześcijan, to było tak bardzo zwierzęce. Dlatego w moim mniemaniu Mahalia Jackson wykonywała muzykę noise, stworzyła ją i udowodniła co to znaczy być zwierzęciem w ludzkim ciele, nie potrzebując do tego technologii, po prostu będąc obecną ciałem.
Ze swoimi nagraniami postępujesz specyficznie. Rejestrujesz je i prawie natychmiast publikujesz przez Bandcamp. Czy dzieje się tak dlatego, iż wolisz kolekcjonować wspomnienia zamiast przedmiotów?
Tak właśnie jest. Nie kolekcjonuję przedmiotów, nie jestem tym zainteresowany. Ciężko brać mi udział w dyskusjach w temacie nośników fizycznych, gdyż nic dla mnie nie oznaczają. Mnie interesuje jedynie muzyka. Bandcamp porównałbym do resuscytacji. (śmiech) W latach zerowych dużo podróżowałem grając na festiwalach, gdzie spotykałem tych wspaniałych muzyków, którzy nie rozmawiali o kwestiach głębszych, sztuce, muzyce, życiu lub snach, a o tym jak do bani jest ich wytwórnia i jak bardzo ich przekręciła. Permanentna konwersacja o tym, iż każdy powinien kupować ich albumy, na co odpowiadałem, że robię muzykę, której nikt nie potrzebuje, nie prosi, nie czeka, ani nie powinien jej słuchać. To hałas, a nie muzyka pop. Jesteśmy wyrzutkami. A tamci ludzie mieli ciągle o coś żal, zamiast zamknąć dupska. Za przywilej uważam sposobność tworzenia takiej muzyki i że jest ktoś nią zainteresowany. Pewnego razu grałem w Mexico City, gdzie ktoś zapytał mnie o muzykę noise. Odpowiedziałem mu, że skoro na występ przyszła wielka publika, która zapłaciła za bilety i na dodatek biła brawo, nie można mówić już o muzyce noise. W świecie zwierząt hałas daje znak do ucieczki, a w świecie ludzi, hałas przyciąga. Jeśli usłyszysz dźwięk wypadku samochodowego podążasz za nim i chcesz pomóc. Na tym polega ludzki instynkt. A zwierzęta mają pomaganie gdzieś, myślą o ucieczce. (śmiech) Dziwna jest sytuacja, w której Merzbow generuje hałas, a ludzie się nim ekscytują i klaszczą. Wracając do Bandcamp. Produkcja nośników generuje coraz większe koszta, do tego dochodzą wysokie koszta wysyłek, jakość też bywa niezadowalająca. Wbijam w to zupełnie. Interesuje mnie jedynie muzyka. Wydawałem się w paru wytwórniach, poznawałem w nich przyjaciół, nie chodziłem wkurzony, byliśmy dla siebie mili, jeśli pojawiały się dwuletnie obsuwy wydawnicze, trudno, tak miało być. W nośnikach fizycznych nie podoba się mi, że wytwórnie muszą je sprzedawać, a żeby to zrobić układają się z dziennikarzami, celem przychylnych recenzji. Serio nienawidzę tego, ponieważ nie wiem, jak można dźwięk przenieść na słowa oraz zinterpretować. Recenzje to głupota, są destrukcyjne. Muzyka powinna być bezpośrednim doświadczeniem, jeden do jednego. Poza tym, przyznam szczerze, nikt nie pytał mnie o wydanie czegokolwiek, ani nie otrzymuję ofert. Peter Rahberg z Editions Mego był w tym względzie wspaniały. Wysyłałem mu master płyty, a on odsłuchiwał go niezwłocznie. Po kilku godzinach miałem odzew, że chce wydać, potrzebuje tylko grafikę przed oddaniem materiału do tłoczni. Bandcamp oznaczał zmianę, był jak nowy testament. (śmiech) Mogę tworzyć w nim własną historię za pomocą dźwięków i zdjęć. Wyobrażam sobie też, iż moja twórczość słuchana jest intymnie. Dlaczego? Ponieważ coraz więcej osób doświadcza stanów lękowych wokół siebie i chce pozostawać sam na sam z dźwiękiem. Bandcamp nadaje się do tego najlepiej. Moja muzyka nie sprawdza się w trakcie rodzinnych nasiadówek, podczas których starasz się nawiązać konwersację z muzyką w tle. Moja muzyka jest muzyką introwertyków, ludzi nie lubiących opuszczać swoich domów bez słuchawek. Kiedy przeglądam statystyki słuchalność, są one wysokie, ale już na koncerty przychodzi garstka ludzi. (śmiech) Bandcamp pozbawił mnie źródła frustracji, że nie znajdę kolejnego wydawcy.
Mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?
Wracając do alegorii o ludziach i zwierzętach, które uciekają słysząc hałas, a ludzie się wówczas gromadzą, ciekawość jest potężnym czynnikiem, bardzo głębokim. Niestety im starszy się stajesz, tym jest jej mniej, a to oznacza smutną, powolną śmierć. Dzieci dla odmiany mają w sobie tak dużo ciekawości, iż przypomina to gigantyczne pole energetyczne, o czym przekonuję się podczas codziennej pracy w szkole. Traktuję ciekawość w sposób bardzo religijny, jako życiodajną siłę. I z wiekiem powinno być więcej ciekawości związanej z dźwiękiem. Pamiętam, jak będąc dzieckiem brałem prysznic, a lecąca woda uderzała w tył głowy. Zatykałem wówczas uszy, przez co słyszałem jedynie ów dźwięk wody uderzającej o moją czaszkę, rezonując i rozbrzmiewając. Chciałem, aby trwał wiecznie. Jakby sam bóg zsyłał te krople wody. W 1980 miałem dziesięć lat i doszło tutaj, na północnym-zachodzie do erupcji wulkanu. Byłem w kościele, kiedy usłyszałem ten bas rozrywający powietrze, a okna w chwilę pokryły się czernią. Pamiętam, iż rozejrzałem się dokoła, a wszyscy dorośli zaniemówili. Kiedy ciekawość wypchnęła mnie z kościoła, zobaczyłem jak z nieba spada pył, wtedy dowiedziałem się, że ten dźwięk spowodowany był największą erupcją w nowoczesnej historii. Podążanie za dźwiękiem oznacza trzymanie się tego, co wywarło na mnie największy wpływ w dzieciństwie i pielęgnowanie tego magicznego uczucia.
Posłuchaj: https://danielmenche.bandcamp.com/