W dialogu ze sobą
Jak przyznałem mojemu rozmówcy moment, w którym usłyszałem pierwsze dwa single z Everyday Is The Song był momentem, w którym przeniosłem się kilkanaście lat wstecz, kiedy spędzałem godziny w szczecińskim Pionierze, gdzie w intymnej atmosferze, przy stoliku oraz szumie projektora, z dala od miejskiego zgiełku odkrywałem filmy, które zmieniały moją rzeczywistość. To silne, namacalne wspomnienie spowodowało, że napisałem do Lauren z prośbą aby zgrała nasze kalendarze. Bardzo ucieszyłem się, kiedy z Jeanem znaleźliśmy dogodny termin i mogliśmy sobie bez żadnej presji czasowej pokonwersować.
Zauważyłem coś ciekawego w tle, dużo winyli.
Całkiem spora kolekcja, może ich tam być z tysiąc?
Masz jakiś jeden szczególny dla siebie?
Hoho, nie wiem, jestem kolekcjonerem. Mam cała dyskografię Burial. I pierwszym kupionym winylem był właśnie Burial.
Pierwsza płyta, czy druga?
Burial/Four Tet Moth. Miałem piętnaście lat, to był ekskluzywny winyl, nie było łatwo go nabyć, a skoro tata miał działający gramofon, czemu miałbym z niego nie skorzystać. Później zacząłem go używać sam i oto jesteśmy, kilkanaście lat później. (śmiech) Burial traktuję w sposób religijny, kupuję wszystko co wydaje i kolekcja jego nagrań jest najcenniejsza w moim zbiorze.
Kiedy przeprowadziłeś się do Montrealu?
We wrześniu 2012, 2013 uważam za rok, w którym zacząłem tu mieszkać na dobre. Pochodzę z Lile w północnej Francji, ukończyłem tam szkołę wyższą, miałem swoje IB – International Baccalaurete i możliwość przeprowadzki. Wybrałem Montreal dla studiów filmowych. A tak naprawdę okazało się, iż mój wybór padł ze względu na miejscową scenę muzyczną.
Pytam o to ponieważ, w poprzedni piątek rozmawiałem z pisarzem Kaie Kellough mieszkającym w Montrealu. Wcześniej porozmawiałem z BIG|BRAVE również z Montrealu, z którymi w ogóle dzielisz tytuł Nature Morte, z Jasonem Sharpem – montrealskim saksofonistą, Timem Gowdy, który zanim przeprowadził się do Berlina mieszkał w Montrealu oraz Stevem Batesem, który wydaje się w tej samej wytwórni. Okazuje się, iż większość moich rozmówców pochodzi z tego miasta, coraz bardziej myślę o tym, co sprawia, że to miejsce jest żyzne dla kreatywności i innowacyjności.
To interesujące, kiedy mieszkałem jeszcze we Francji nie byłem typem osoby, która śledziła montrealską scenę muzyczną. Kiedy przyjechałem tutaj, puzzle zaczęły składać się w jedną całość: ta osoba pochodzi stąd, to pochodzi z Montrealu i tamto też. Nie było tak, że przeprowadziłem się tylko po to, żeby do lokalnej sceny muzycznej dołączyć. W Lile tworzyłem muzykę na komputerze i nawet nie myślałem o występowaniu na żywo uważając, że nie jest to muzyka, jaką mogę odtworzyć na scenie. Kiedy się przeprowadziłem odkryłem DYI loft w którym mieszkali ludzie, przestrzeń z barem i nagłośnieniem, do którego zacząłem przychodzić na koncerty. Odkryłem tam, że ludzie przychodzą grać z laptopem albo samplerem, jak ten mój SP-404 i okazało się, iż mogę robić to samo co oni. Było to doświadczenie otwierające, koncerty odbywały się tam cały czas, każdego dnia tygodnia mogłem pójść obejrzeć, jak ktoś gra, to wszystko było interesujące, ten klub oraz całe miasto. Wszyscy ci ludzie mieli swoje pracownie, ponieważ wynajęcie pomieszczenia tutaj jest tanie w porównaniu do reszty Kanady, istnieje społeczność, która się wymienia. Kiedy zdecydowałem się tu mieszkać, okazało się, że tworzenie muzyki jest mega proste i angażujące, pozwala spotykać innych muzyków i jest bardzo organiczne. Kiedy spotykam kogoś spoza Montrealu, tak jak teraz ciebie, który słucha tej muzyki okazuje się, że znam tych ludzi, przychodzą na moje koncerty, z tymi zagrałem wspólnie, a tamci to moi przyjaciele. Puzzle łączą się ze sobą coraz bardziej. Ludzie z zewnątrz widzą to jako taki montrealski hub. Żyjąc tutaj nawet nie myśli się o tym, dopiero mając perspektywę z zewnątrz przykuwa to uwagę. W pamięć zapadła mi jedna z wypowiedzi, nie pamiętam już czyja, ta osoba relacjonowała jakiś nasz koncert i wspominała, że tu w Montrealu musi być w wodzie coś, co wyzwala taką kreatywność.
Muszę przyznać, uświadomiłem sobie podczas naszej rozmowy, że twój profil instagramowy i zamieszczane stories są obecnie moim jedynym źródłem, jeśli chodzi o nową muzykę. Codziennie dodajesz jakieś wydarzenie lub relację z koncertu na jakim byłeś, sprawdzam to, zaczynam śledzić profile tych osób i w ten sposób zaznajamiam się z nowymi rzeczami.
Dzięki, to urzekające. Mieszkałem w lofcie, który nazywał się The Plant. Powstał w 2010-11 i został zamknięty w 2021 ze względów pandemicznych i inne kwestie. W salonie tego loftu odbywały się koncerty. Mieszkałem tam między 2016 i 2017. Uważam to doświadczenie za istotnej dla swojej muzyki a także życia. Kiedy miejsce to było moim domem, mieliśmy dwa do cztery czterech koncertów każdego tygodnia, czasem mniej, czasem więcej, niekiedy odbywały się one każdego wieczora. Dość szalone okoliczności mieszkania. Nawet nie jestem w stanie zliczyć teraz, na ilu koncertach byłem w tym roku. W tym miesiącu było ich z piętnaście, wliczając w to festiwal Suoni. Na niektóre z koncertów wchodzę z listy gości, na niektórych jestem zapraszany, niektóre pomagam zorganizować, na jeszcze inne wpadam przypadkowo. Jest to sposób na spotykanie przyjaciół, wielu z nich jest muzykami, z którymi mogę spotkać się sam na sam, ale żeby do tego doszło, muszę najpierw wybrać się na ich występ. Stało się to moim życiem. Nawet ten Instagram. Bywając na koncertach nagrywam kilkunastosekundowe klipy i zawsze ktoś napisze w wiadomości, że zna daną osobę, zatem te więzi nawiązywane są cały czas, co sobie bardzo cenię. Zdecydowanie ten aspekt zapoczątkowany w The Plant zamierzam kontynuować, jest organiczny, skupiony na muzyce, wokół wspólnoty DIY i staram się podtrzymywać tego ducha. (śmiech) Mam poczucie, iż przynależę do generacji, dla której wszystko co mówiło się o Montrealu, niskich cenach tutaj, jak i samej muzyki wydawało się coraz bardziej obce. A teraz nastała nowa generacja dzieciaków, udzielających się przy koncertach, którzy dorastali w czasie pandemii, gdy nastała 2-3 letnia przerwa od imprez. Rozmawiałem wczoraj o tym z przyjacielem, iż wytworzyła się pewna wyrwa między tymi grupami, nie nastąpiła ich naturalna wymiana. Staram się być częścią tej nowej generacji, utrzymując ducha tej wspólnoty i ducha, który towarzyszył wcześniejszym czasom.
Porozmawiajmy o pierwotnym pomyśle tworzenia własnej muzyki. Co to było?
Moja mama miała maca, a jestem oddanym fanem dwóch zespołów: Nine Inch Nails oraz Radiohead i oprócz tego, że wiele się od nich nauczyłem, mieli wiele remiksów. Nimi zaciekawiłem się na początku, to dzięki nim odkryłem Burial, Four Tet i innych. Obydwa wspomniane zespoły udostępniały online ścieżki swoich utworów, pozwalając na ich ściąganie i tworzenie własnych remiksów. Szczególnie Nine Inch Nails mieli całą stronę temu dedykowaną pod adresem remix.nin.com. Zacząłem robić remiksy, łączyć utwory, dowiadywać się, jak działają programy. W 2009-2010 zacząłem interesować się pianinem i komponowaniem. Byłem zupełnym samoukiem. A później odkryłem Soundcloud, gdzie zamieszczałem własne piosenki, które zaczęły zbierać pochwały i był na nie odzew. W ten sposób narodził się johnny_ripper pod postacią dziecka we Francji tworzącemu w sypialni piosenki na komputerze na niskiej jakości sprzęcie.
A więc tak był johnny_ripper, Jean Neant oraz Joni Void – trzy pseudonimy, trzy różne okresy i jedna osoba. johnny_ripper przywołujący sceny z własnej wyobraźni, których źródłem mógł być album z muzyką do filmu albo patrzenie się w chmury lub wspomniane remiksy, jednocześnie wstęp do Joni Voida, Jean Neant jako jednorazowy, organiczny eksperyment. I Joni Void, mieszkaniec dużego miasta z jego niespokojem i napięciami, ale również miejscami, które pozwalają skryć się przed miejskim zgiełkiem.
Trafiłeś z johnny_ripper i Joni Void. To zabawne, że ktoś odbiera to w ten sam sposób. Twórczość Joni Void została kiedyś nazwała muzyką eskapistyczną, ale to mi bardziej pasowało do johnny_ripper, muzyki tak, jak powiedziałeś, skoncentrowanej na marzeniach i snach, kinowa ścieżka dźwiękowa. Doceniam, iż to zauważyłeś, podobnie jak Joni Void ze specyficznością życia miejskiego. Joni Void odnosi się do pewnego kontekstu, uchwycania momentów, dokumentowania źródeł nagrań, bardziej kino eksperymentalne, niż narratorskie. Joni Void odnosi się do społeczności, podczas gdy johnny_ripper działał samemu. Jean Neant nie powiedziałbym, że to pseudonim, to tak naprawdę moje nazwisko. Nazywam się Jean Cousin, ale nie wyglądało to za dobrze, było źródłem rodzinnych kompleksów. Jean Neant jest lustrzaną nazwą dla Joni Void, obydwa słowa oznaczają to samo, podobnie jak Jean i Johnny. Francuskiej wersji imienia czasami używam, jak zauważyłeś, kiedy odzywa się chęć do improwizowania, zagrałem kilka koncertów pod tym aliasem, właśnie takich improwizatorskich, Joni Void ma określony repertuar. Co zabawne, mam myśli, żeby wypuścić jakąś płytę jako Jean Neant zamiast Joni Void, ale nie postrzegam tego jako nową tożsamość dla johnny_ripper i Joni Void. Nie miałem intencji, żeby zmieniać nazwy, tzn. tak i nie. Zmiana dokonała się ze względu na zmianę kontekstową, dołączenie do Constellation, pójście w ciemniejszym kierunku. Z drugiej strony byłem trochę zirytowany i sfrustrowany johnny_ripper, oczekiwaniami ludzi na tworzenie muzyki pianistycznej. W sumie to tyle samo czasu tworzyłem muzykę jako johnny_ripper, co jako Joni Void, czyli sześć lat. Z zaciekawieniem obserwuję te dwie odrębne tożsamości, jak się ze sobą porozumiewają i przenikają. Zmieniłem utwór johnny_ripper i zamieściłem na Everyday Is The Song, zaczyna się od słów Are you me or I am you i to jestem ja mówiący do johnny_ripper, kim tak naprawdę jestem, niby to tylko piosenka, ale to przecież mój album. Jakbym rozmawiał ze swoim nastoletnim odbiciem, które się zmienia. Niby jedna osoba, choć rozmawiają w niej dwie tożsamości.
Dla mnie najważniejsze różnice odnosiły się właśnie do tego, że johnny_ripper muzycznie i dźwiękowo żyje w idyllicznym miejscu, gdzieś na obrzeżach, podczas gdy Joni Void przeprowadza się do dużego miasta, już jako dorosły i stara się w nim odnaleźć, ale mimo wszystko w jakiś sposób się ze sobą spotykają.
Nowe osoby w Montrealu poznawałem przez internet, przez Soundcloud, tak nawiązywaliśmy kontakt, który później przeradzał się w spotkania realne. Zacząłem robić koncerty jako johnny_ripper na zasadzie badania terenu, ale to wciąż byłem ja, ta sama osoba tyle, że tworzące nowe utwory. Kiedy teraz słucham rzeczy johnny_rippera wydają się być chaotyczne, nakładałem kolejne warstwy, co raz wychodziło lepiej, raz gorzej, miksowałem je, było to czasochłonne, ale też nic nie szło tak, jak powinno, a innym razem wydawało się wspaniałe i takie kreatywne, coś pojawiało się znikąd, nie bardzo wiedziałem, jak to odtworzyć, przypominało poszukiwanie swojego brzmienia. (śmiech) Wciąż byłem jednak nastoletnim samoukiem z komputerem. Teraz wydając album muszę mieć pamiętać, żeby trwał trzy kwadranse, istnieje dwuletni cykl wydawniczy, wybrać reprezentatywnego singla. A wcześniej mogłem sobie wrzucić do sieci dwadzieścia pięć utworów, wszystko co stworzyłem tam trafiało. Byłem dzieciakiem, nie do końca świadomym tego, co robię, niewinnym i odkrywającym muzykę, taki był johnny_ripper.
Jak rozumiem, komponowanie przychodziło tobie łatwo w zasadzie od samego początku.
Działo się intuicyjnie, słysząc dziesięć lat temu pytania o soft jakiego używałem, odpowiadałem, żeby używać czegokolwiek, choćby Audacity. Zaczynać od samych podstaw i uczyć się, mam loop perkusyjny, potrzebuję go dopasować do danego miejsca, jeśli było za dużo wysokich tonów, miałem EQ, żeby je zredukować. Taki Logic działa intuicyjnie, nie trzeba przekopywać się przez całą instrukcję, aby wiedzieć, jak działa. Wystarczy, że się na niego otworzysz, możesz się wygłupiać na pianinku, ale i nałożyć na niego efekt i to nagrać. I tyle. Spotykam się z pytaniami, jak tworzę muzykę, jak mógłbym ją opisać. Odpowiadam, że to wynik edycji dźwięku. Stamtąd się wywodzę, od podstawowego akordu, melodii oraz dodawanych efektów. Sama podstawa, niczym składanie puzzli, dopasowywanie do siebie małych elementów. Wdzięczny jestem z takiego wyboru i dostępności technologii to umożliwiającej. Wystarczy telefon plus ipad. (śmiech)
Zgodzę się, iż przypomina to puzzle i ich przekładanie. Coś co pierwotnie było na końcu finalnie znajduje się na początku, a to co w środku na końcu. Czuję się w takich momentach jak dziecko, które się bardzo dobrze bawi.
Przyznam się, że dużo muzyki johnny_ripper powstała przed pójściem spać, kiedy leżałem w łóżku z laptopem. (śmiech) Miałem dwie, trzy godziny na tworzenie, zanim mój mózg się zmęczy i pójdę spać. Może stąd ten senny świat, który się wówczas wykreował. Joni Void jest zamierzony, mam studio, sprzęt, sposób tworzenia jest ciągły.

Byłem podekscytowany kiedy przeczytałem o twojej obsesji związanej z mikro-samplingiem. A to dlatego, iż sam się tego obawiam. W swojej głowie mam całą bibliotekę małych dźwięków, oddechów, nut, sampli. Nawet buduję w niej całe kompozycje z tych szkiców, ale dzieje się to tylko w mojej głowie. W twoim przypadku mam odczucie, że To Alter Realities jest opus magnum jeśli chodzi o wykorzystanie mikro-samplingu.
Duże słowa w odniesieniu do tej epki. Ma to swój początek u johnny_ripper, mając np. dwie nuty pianina z filmu starałem się wyciągnąć z nich jak najwięcej. Mogę je rozciągnąć, odwrócić, pociąć na mikrosekundy, zapętlić, wykorzystać staccato, a później tak powstały akord powycinać. Robi się z tego proces efektywnego osiągania zamierzonego celu przy użyciu jednego dźwięku, czyli stworzenia całego utworu z jednego źródła dźwięku, który przypomina fraktal. Z tego wywodzi się cały proces mikro-samplingu. Z wycinania ostatniej sekundy z partii pianina, która po zapętleniu przestaje je przypominać, zamieniając się w dźwięk syntezatorowy. Na tej bazie powstały na To Alter Realities oraz Selfless te gęste bity. Zresztą przyznam się jeszcze do czegoś, otóż Abjection z Selfless powstało poprzez wykorzystanie riffu z Sunn O))), a dokładniej z sekundowego fragmentu, który został zapętlony. W ten sam sposób pracują producenci hip hopowi, wycinają krótkie dźwięki, które podstawiają cztery razy pod rząd tworząc zupełnie nowy kawałek. Także, jak widzisz, jest to śmieszny proces, po pierwsze, selekcjonowania mikro-dźwięków, a po drugie, wykorzystania klików, przez co zyskujesz wiedzę, czy dany sampelek brzmi dobrze, czy przeszkadza, plus kilka sztuczek korektora i tyle. (śmiech)
Pracujesz samemu, w kolaboracjach, z zespołem Sometimes, People. Czy są to odmiennego rodzaju doświadczenia?
Zdecydowanie odmienne, choć różnica tkwi raczej między graniem na żywo, a pracą studyjną i staram się je ze sobą połączyć w swojej muzyce. Pracując samemu skupiam się typowo na pracy producenckiej, dużo sampluję. Pokażę tobie moje wyposażenie: efekty, samplery. Jak widzisz, mam swój sposób na tworzenie muzyki. Natomiast na żywo, tudzież współpracując improwizujesz, efekt końcowy jest tego rezultatem. Nie ma możliwości, żeby mieć nad wszystkim pieczę, za dużo się dzieje. Pięć wspólnych płyt nagrałem z N Nao, a to dlatego, iż jeśli zaprezentuję jej dźwięk, ona na niego zareaguje głosem w sposób, który idealnie współgra. Grywaliśmy godzinne jamy, podczas których wymienialiśmy się pojedynczymi dźwiękami. Parallax Error z ostatniej płyty wywodzi się z końcówki jednej z naszych wspólnych taśm, tak pokochałem sposób, w jaki tam śpiewa, że zabrałem tę część do siebie tworząc nowy kawałek oparty na jej śpiewie. Mega lubię jammowanie i improwizowanie, które stanowią źródło samplowania i remiksowania. Każde z tych doświadczeń jest całkowicie inne. Pracując solo potrafię spędzić godzinę w poszukiwaniu odpowiedniego brzmienia werbla, co nie sprawdziłoby się przebywając z kimś w studio. Praca kolektywna jest natomiast wynikiem improwizowania i spontanu. Na chwilę obecną koncentruję się na Joni Void. Czuję, iż skupiam uwagę na łączeniu obydwu tych światów. Muzyka tworzona z innymi daje zaczyn do moich rzeczy. Coś ze sobą łączę, wykorzystuję to podczas jammów, przez co mam więcej materiału do użycia. Dwa inne procesy, jednak w dialogu ze sobą.
Zanim zagłębimy się w te solowe rzeczy, chciałbym zapytać o pomysł stojący za cinema-tek, ponieważ jak dla mnie on zaczął się i zmaterializował na L’oiseau chante avec ses doigts.
Hmmm… Interesuje mnie dlaczego tak sądzisz. Postawiłbym na Selfless będący manifestem monochromatyczności i dokumentalizmu. Inaczej niż w przypadku johnny_ripper, który był nazywany ambientem, instrumentalnym hip hopem, tutaj potrzebowałem konkretnego sposobu nazwania własnej muzyki. I Joni Void na Selfless pozwolił na tworzenie muzyki, niczym z eksperymentalnego kina. Kurczę, zrobiłeś kawał dobrej roboty znając i johnny_ripper i te eksperymentalne projekty, dlatego jestem ciekaw twojej opinii.
O ile johnny_ripper oparty był na pianinie i były to krystalicznie czyste nagrania, na wspomnianym materiale zaczyna się wibracja Joni Void, te małe, zabrudzone dźwięki zanurzone w odrealnionej atmosferze, co znalazło odbicie na Selfless oraz kolejnych albumach. Takie miałem pierwsze wrażenie podczas słuchania tej epki.
Interesujące, coś w tym jest kiedy tak sobie myślę, gdyż jest to pierwszy album w całości złożony z improwizowanych, edytowanych podejść. Najpierw nagraliśmy z N Nao pierwszą wspólną płytę Nature Morte, ale to byłem wciąż ja tnący sample, które aranżowaliśmy tworząc z nich piosenki, ale też wtedy powstał pierwszy utwór oparty na ponakładanych warstwach improwizacji, które obrabiałem do formy piosenkowej. Chcę przez to powiedzieć, iż może nie jest to początek cinema-tek, ale sposobu, w jaki improwizuję muzykę obecnie, w oparciu o sample, bez wymuskanej produkcji, ale edytując je takimi jakie są, nakładając na siebie kolejne warstwy. Pod tym względem jest to album początkujący nowy sposób tworzenia, który złożył się na Mise En Abyme i Selfless.
A w jakim stopniu wszystko to, co znajduje się na zewnątrz cinema-tek, całe otoczenie, wpływa na to, co dzieje się w środku, stany emocjonalne ukryte pod warstwami sampli i brzmień.
Nie ukrywam, iż podczas studiów filmowych przechodziłem trudny czas związany z akademickim podejściem do teorii, lecz jedne zajęcia wzbudziły zainteresowanie oraz były przełomowe, mianowicie z kina dokumentalnego, o którym zbyt wiele nie wiedziałem. A te zajęcia przybliżyły mnie do Chrisa Markera i jego dzieł. Pomysł większości reżyserów opierał się na idei, iż w momencie, w którym włączona zostaje kamera, zanika rzeczywistość, staje się subiektywna, wybieram z niej coś do sfilmowania, obróbki, prezentacji. I tyle. Oparta na świadomości, bez możliwości pełnego jej doświadczenia. Kino dokumentalne, jego odzwierciedlenie, pomysł i materiał jaki za tym stoi, skupienie się na efekcie wizualnym, nielinearności między obrazem i dźwiękiem, aspekcie eksperymentalnym, wiążącym się z muzyką, do tego fakt mieszkania w The Plant, występy noise’owe, wywoływały efekt subwersji. I stało się na tyle istotne, iż oddziaływało na wiele rzeczy w owym czasie, prowadzając do tworzenia odmiennej muzyki. Zastanawiam się, co fan johnny_ripper powiedziałby na Selfless. Granica została wyraźnie określona, nie interesowałem się, co odbiorcy jednego sądzą o tym drugim, ale fan powinien zauważyć, iż wciąż tam są elementy mojego wcześniejszego wcielenia. A wracając do aspektu dokumentalnego, zacząłem rejestrować występy, jammować z przyjaciółmi, co też rejestrowałem. Wszystkie te elementy zagościły w moim życiu powodując, iż przestałem być dzieciakiem z laptopem.
Bardziej zainteresowałeś się krótkimi, czy długimi formami dokumentalnymi?
Oglądałem długie formy, ale nie ma to dla mnie różnicy. Oczywiście w krótszych zmieści się więcej emocji oraz informacji, lecz stawiam na długie ze względu na Chrisa Markera, na którego punkcie filmów miałem obsesję, choćby The Act Of Killing, czy inne, których nie znałem wcześniej. Musząc dokonać wyboru postawiłbym na dłuższe filmy, ale krótkie też są spoko.
Powróćmy do Joni Void. Debiutancki album nosi tytuł Selfless i jak dla mnie to najbardziej abstrakcyjna i minimalistyczna z twoich płyt, jak dotychczas. Najbardziej chwytliwa, taneczna, ale i różnorodna. Muzyka na niej rozwija się niczym kwiat, z każdym kolejnym numerem staje się bardziej złożona. Jak widzisz ten krążek swoimi oczami z perspektywy czasu, biorąc pod uwagę, iż debiutancki album uznaje się za ten najważniejszy ze względu na identyfikację i swoistą pieczęć stawianą przez twórcę.
To co powiedziałeś jest serio interesujące. Pracując nad nim kierowałem się w stronę ciemniejszej, bardziej eksperymentalnej twórczości. Zróżnicowanie stanowiło aspekt, jaki chciałem osiągnąć. Miały tam był utwory melodyjne, hip hopowe, elektroakustyczne. Całkowitym zbiegiem okoliczności, Constellation namierzyło mnie i podpisało. (śmiech) Zmieniło to reguły gry. Ani nie koncertowałem, napisałem im tylko, że wiecie, że ja wiem, że jak wiecie nagrałem nowy album, zupełnie inny od dokonań johnny_ripper, więc może chcielibyście mnie wydać. Powiedziano mi, żebym skrócił Selfless, pierwsza wersja trwała godzinę piętnaście, ale dostałem odpowiedzieć odmowną, wydają tylko wydawnictwa jednopłytowe i mam czterdzieści pięć minut do dyspozycji. Pamiętam, iż początkowo się zagotowałem, nie mogłem ot tak wyrzucić kilku piosenek, a później zaczęło się dumanie, które zostawić i jak je zestawić. Dlatego tak cenię Selfless, gdyż powiedziano mi, żebym stworzył album. W przypadku johnny_ripper niby były to płyty, ale znajdowało się na nich wszystkie kawałki stworzone w danym czasie. I to też odróżnia dwa ostatnie wydawnictwa johnny_ripper, które miały być z założenia albumami filmowymi: prologiem oraz epilogiem. I zamiast takowymi je wydać, posiedziałem kolejny rok i do piosenek filmowych doszły te inspirowane grami, piosenki osobiste, nie mające związku z filmem, brak ograniczeń spowodował, że to wszystko lądowało na bandcamp, nawet nie było miksowane i masterowane. Jak widzisz odbywało się kompletnie inaczej. (śmiech) Selfless zatem był ciekawym doświadczeniem, związanym z wydaniem przez wytwórnię, w określonym formacie, z przekazaniem utworów do masteringu a następnie ich wytłoczeniu. Pozwolił też na granie na festiwalach. Cały czas mam w głowie debiut johnny_ripper Soundtrack For A Film That Doesn’t Exist i nawet nie wiem, jak mógłbym go zakwalifikować. (śmiech) Definiował wszystko to, czym byłem w owym czasie. I przerwa między tamtym czasem, a debiutem Joni Void wydaje się być taka oczywista z perspektywy tej płyty.
Opowiedz o miejscu w życiu, w jakim byłeś tworząc drugi album Mise En Abyme, ponieważ nawet jeśli wspomniałem, w którym momencie moim zdaniem idea cinema-tek się zaczęła w twojej twórczości, to jak dla mnie właśnie na nim się w pełni zmaterializowała i na niej się skoncentrowałeś. Jednakże ciężko mi było go jakoś nazwać. Dopiero wczoraj, jak zapętliłem sobie na bodaj sześć, czy osiem razy zorientowałem się, iż jest on niejako zawieszony, zdystansowany, wiele dzieje się w tle.
Hmmm… interesujące. Miałem z tą płytą ciężkie przejścia. (śmiech) Nie możesz wymazać z niego kontekstu historycznego. Wiesz, ukazało się Sefless, zaczęły się koncerty, opuściłem The Plant, po prostu zamieniłem się z kimś na pokoje, z czego wywiązała się drama, która odnosiła się do osoby, którą naprawdę kochałem, ja w tym tkwiłem. Skomplikowała się sytuacja imigracyjna, nie mogłem dostać stałego pozwolenia. Końcówka 2017 była naprawdę najcięższa w życiu. (śmiech) Przecież powinienem był osiągnąć sukces będąc wydawanym w takim labelu, powinienem to świętować, będąc dopiero w wieku 24 lat, a tymczasem miałem poczucie, że wszystko w życiu zaczęło się walić. Czystej wody hipokryzja. Nagrałem przecież album, Selfless było doświadczeniem poza ciałem, mam sposobność wyjść do ludzi, widzieć rzeczy ze swojego punktu widzenia, powinienem wziąć się w garść. Dlaczego mam nagrać płytę, która nie dotyczy tych spraw, skoro staję z nimi twarzą w twarz. Zatem zamiast kolejnego doświadczenia poza ciałem stworzę doświadczenie w ciele, coś kompletnie odmiennego. Tytuł Mise En Abyme odnosi się do pojęcia autotematyzmu, czyli obrazu w obrazie, w obrazie, w obrazie, piosenki w piosence, w piosence, w piosence, programu telewizyjnego w programie, w programie, w programie. Rekurencyjna informacja zwrotna. I taki był zamysł, grupujące się informacje zwrotne w moim życiu, dźwięki, doświadczenia, poszczególne elementy. Czułem jak pewne sytuacje z mojego życia powracają. Na to wszystko nałożyły się wspomnienia śmierci taty, który odszedł kiedy miałem cztery lata oraz śmierci innych członków rodziny. Wydawało się, że jeśli tego doświadczyłem w tak młodym wieku, nie jest to tak istotne w dorosłym życiu. Z upływem lat zdałem sobie jednak sprawę, iż śmierć taty skierowała mnie w konkretnym kierunku. Ten album to ja starający się dotrzeć do punktu początkowego i próba zrozumienia całego swojego życia z tej perspektywy. Osobisty, intensywny album. Teraz zastanawiam się, czy było to w ogóle konieczne, ale w owym czasie w ogóle w to nie wnikałem, robiłem to dla siebie wchodząc w swoisty dialog z tą płytą. Posłuchałem jej dosłownie raz, w czasie pandemii, i wydawała się mi taka płaska, nie sprawiła żadnej satysfakcji, co było o tyle dziwne, że spodobała się słuchaczom, zebrała doskonałe recenzje, acz z perspektywy twórcy przypominała spoglądanie w lustro i oglądanie zdegradowanej wersji siebie, którą niekoniecznie chciałbym pokazywać. Dwójka jest intencjonalnie trudniejsza, choć nie jest to widoczne z zewnątrz. Te dźwięki, głosy oraz bity jednocześnie przeze mnie przemawiały. Podsumowując w założeniu Mise En Abyme miało być bardziej abstrakcyjne i bezwzględne, bez potrzeby zadowalania kogokolwiek. W tamtym czasie miało to sens, choć obecnie zrobiłbym to inaczej.
W porównaniu do Mise En Abyme tworząc Everyday Is The Song wydaje się mi, iż byłeś już w zupełnie innym miejscu w życiu, w punkcie, w którym starasz się wydostać z tej wewnętrznej pułapki. Dostrzegasz to, co jest na zewnątrz, ale też spoglądasz w siebie.
To interesujące, ponieważ Everyday Is The Song jest połączeniem doświadczenia poza ciałem, jak i w ciele, lecz o to też chodziło. Mise En Abyme przesiąknięty jest złością, izolacją i przeszłością, a ten album powstał w czasie pandemii, straciłem w niej dwoje przyjaciół i stanąłem przed wyborem, co zrobić? Czy Mise En Abyme część druga? Nie chciałem do tego dopuścić. W owym czasie słuchałem dużo nowej muzyki i muszę tu wspomnieć o R.A.P. Ferreira i Pink Navel z kolektywu Ruby Yacht, którzy zastanawiali się nad sensem karmienia odbiorców negatywnym przekazem. W swojej twórczości stawiali na miłość, sprawczość, humor, kontemplacyjność, czemu zacząłem się bardziej przyglądać. Po co stawiać ponownie na mroczny aspekt, zanurzać się w traumie. Powiedziałem sobie, że nie pójdę tą drogą. Bez względu na wszystko. Ponownie nawiążę dialog ze sobą. Pandemia pozwoliła mi na ponowne odkrycie swoich płyt i taśm. Kupiłem walkmana celem nagrywania rzeczy, zagłębiania się w pojedyncze dźwięki, loopy i sample. Doceniłem miejsce, z którego przybyłem. Nie muszę wcale tworzyć skomplikowanych elektroakustycznych kompozycji, mogę skupić się na pętlach. Nie potrzebuję następnego smutnego krążka, mimo że cały czas procesuję pandemię, w 2021 roku zabrała mi Joni Sadler, przyjaciółkę, od której zaczerpnąłem swoje imię i z którą grywałem po wydaniu Selfless. Na swój sposób chciałem nagrać płytę w hołdzie dla niej, w końcu była częścią mojego otoczenia, pracowała dla Constellation, mimo to, nie mogłem stworzyć kolejnego albumu skupionego na żalu i izolacji, wiedząc co przechodziłem robią poprzedni. Prawdę mówiąc, Everyday Is The Song nie był w ogóle zaplanowany dla Constellation. Chciałem wydać samemu na taśmie, nie traktując go jako następcy dwóch poprzednich. Koniec końców, po ukończeniu nagrań okazało się, iż pasuje do profilu wytwórni, ma sens. Dowcip polega na tym, że choć myślałem o wydaniu Everyday Is The Song na kasecie, to ukazał się jako kompakt i winyl. Sama płyta jest konceptem opierającym się na ciele w ruchu, przemieszczającego się w świecie, będącego obserwatorem, który przy pomocy walkmena rejestruje dźwięki z zewnątrz. Doceniam, iż to zauważyłeś. Także to, że każda z płyt wydanych przez Constellation ma ściśle określoną koncepcję.
Według mnie Everyday Is The Song idealnie wpisuje się w profil wytwórni.
Zamysłem początkowym było nagranie płyty gitarowej bez użycia gitar. Uważam ten instrument za zbyt złożony, rozumiem klawisze, ale jak dasz mi do ręki gitarę, nie będę wiedział, jak na niej zagrać. Poważam gitarzystów, którzy grają na tym instrumencie w sposób, w jaki się na nim nie gra, modyfikują też sam instrument. Byłem na występie gościa, który położył na sobie dwie gitary i zagrał czterdziestominutowy set nie grając ani jednego riffu. Finalnie zarzuciłem ten pomysł. (śmiech) Skoncentrowałem się na dźwiękach z walkmena. Wciąż jednak uważam, że pierwsza część płyty jest gitarowa, pierwszy utwór na niej bazuje, drugi też, trzeci zawiera sprzężenia zwrotne. Także postawiłem bardziej na aspekt instrumentalny, sample organów, basu, gitar właśnie, żeby przypominało to bardziej grający zespół, niż muzykę powstałą, tak jak wcześniej, z edytowania.
Na Everyday Is The Song jest utwór zatytułowany In-Between Moments. I właśnie to przypomina mi ten album, stan bycia pomiędzy różnymi miejscami, utknięcia między zatłoczoną stacją metra, a kameralną salą kinową, szukanie w tym wewnętrznego balansu.
A to ciekawe, bo zwrot pomiędzy miejscami zostanie użyty na sequelu Everyday Is The Song. Jest tam piosenka In-Between Places. Dokładnie o tym jest ta płyta, izolacja, naprawdę trudna sytuacja imigracyjna, w oczekiwaniu na permanentną rezydenturą. Pomiędzy rzeczami. W tym roku wchodzę w trzydziesty rok życia, więc jestem wciąż pomiędzy 20, a 30. Sam tytuł In-Between Moments pojawił się po zjedzeniu psychodelicznych grzybów, kiedy rozmyślałem o chwilach, w których przebywam z przyjaciółmi i odchodziłem coś robić, nie było mnie np. dziesięć minut i co spowodowało, iż ten czas okazywał się tylko chwilą, w której ktoś coś na mnie gadał, albo chciał przede mną coś ukryć, a może nikt wtedy nic nie mówił. Myślałem o momentach, których częścią jestem, ale w nich nie występuję, ale też o odnoszeniu się do rzeczy, kiedy nie wiemy, co działo się pomiędzy nimi. Ostatnio nawet miałem przygotować katalog koncertów, które organizowałem i zapominałem, że miały miejsce, ale jednocześnie pamiętałem, że przed byłem w Japonii, po grałem koncert, a to wszystko działo się tego samego tygodnia. In-Between Moments jest o chwilach, które uciekają z głowy, nie można do nich powrócić, a których subiektywnie jest się częścią. I tak przyczepił się do mnie ten zwrot. (śmiech) In-Between Spaces na kolejnym albumie opowiada o przeprowadzce, do której byłem zmuszony w styczniu. Opuszczeniu miejsca, w którym mieszkałem trzy lata, a wcześniej ciągle coś podnajmowałem. Za tym poszły rozważania o domu, czy Francja, z której pochodzę, w ogóle była moim domem, a teraz stał się nim Montreal, choć stąd nie pochodzę. Pomiędzy miejscami.

Jest jedna rzecz wspólna między każdą z płyt oraz ep’ką Age. Wiesz co to takiego?
Hmmmm…
Dźwięk zakłóceń telefonicznych.
Lubię dźwięk telefonu, jest bardzo istotny. (śmiech) Nie mam pojęcia, skąd się wzięła ta obsesja. To taki nieskazitelny ton, coś jak dzwonek do drzwi. Dźwięk, z którym każdy ma do czynienia. Rzeczywiście dużo tego w mojej muzyce. Opowiem tobie historię, gdyż możesz nie znać powodów tej obsesji. Dwa, trzy lata po pierwszej przeprowadzce do Montrealu doświadczyłem halucynacji dźwiękowych związanych z dźwiękiem telefonu. Szedłem sobie ulicą i usłyszałem taki ciągły dłuuuugi sygnał, w pierwszej chwili pomyślałem, iż może to bóg stara się ze mną skontaktować. Po półtora roku odkryłem co to było. To ludzie używający telefonów w samochodach. Tyle czasu zajęło mi rozwiązanie mojej obsesji telefonicznej. Jest w tym coś specyficznego, jakby próba kontaktu z innym światem. Mise En Abyme jest albumem, na którym znajdziesz tego najwięcej. No Reply jest w całości z nich złożony, opowiada o braku komunikacji, kiedy ktoś bez wyraźnego powodu przestaje się kontaktować, albo sam się tego dopuszczasz. Pierwsza część płyty jest z innymi ludźmi, druga bez nich, a No Reply je rozdziela, to ja izolujący się w domu i nie odpowiadający na próby kontaktu. Burial śpiewał o tym w Untrue. Kiedy spędzasz czas wieczorem w McDonald’s, ludzie się dobijają, a ty nie odbierasz od nich telefonów.
U mnie powoduje to, że każdorazowo rozglądam się za telefonem.
(śmiech) Moim ulubionym odgłosem na No Reply jest dźwięk wibracji telefonu. Widziałem jak inni głupieli w tym momencie, patrząc się w telefon.
Możesz wyjaśnić co stoi za pojęciem kompozycji nieinstrumentalnej? Koncept, w którym samemu stajesz się źródłem dźwięku. Widzę to w ten sposób, iż buduję jakąś strukturę dźwiękową, która nie jest ukończona i przekazuję ją dalej celem zinterpretowania przez drugą osobę. A kiedy dostaję odzew od wszystkich, buduję właściwą strukturę, która ewoluuje w procesie miksowania. Trochę przypomina mi to wspomnianą koncepcję dźwięku w dźwięku.
Wywodzi się to z utworów johnny_ripper, kiedy budowałem utworu bazujące na pianinie nie grając na nim, tzn. grałem własnoręcznie, ale ulegało to przemianie podczas aranżowania. Największą przeprawę miałem miksując klawisze, nie miałem pojęcia jak działa melodia, ani akordy, ale kiedy grałem na dwie ręce, miało to sens, jedna ręka starała się robić to samo, co druga. Koncertom na żywo towarzyszyła niepewność, iż publiczność będzie oczekiwała, żebym grał na pianinie, dokładnie tak sam, jak na płytach. Myśleli, że wyjdę na scenę i zagram tak pięknie jak orkiestra. A osobą, która zmieniła moje życie, i o tym opowiada Selfless, była Delia Derbyshire z BBC Radophonic Workshop, pionierka muzyki elektronicznej. W latach 50. i 60. tworzyła muzykę przy użyciu taśm magnetycznych. Zacząłem czytać o niej, wywiady z nią, w których wyjaśniała sposób, w jaki tworzy muzykę. Okazało się, że to proces tożsamy z tworzeniem na komputerze. Tak samo mogę wziąć dźwięk, rozciągnąć go, obniżyć tonację, a następnie powycinać tworząc dźwiękowy kolaż. W ten sposób stworzyła ścieżkę dźwiękową serialu Doctor Who. Dzięki niej zrozumiałem proces tworzenia, dzięki czemu wzrosło poczucie pewności siebie, mogę edytować dźwięk tak samo, jak robiła to ona, ale przy użyciu łatwiejszych i dostępniejszych narzędzi i technologii. Ona sama zarzuciła robienie muzyki dla BBC, gdyż poczuła rozczarowanie syntezatorami, które też uważam za przestarzałe, nie rozumiem ich, ale całą swoją uwagę przerzuciła na komputery, ich możliwości oraz potencjał. Dała mi tym samym kopa, żeby skupiać się na montażach dźwiękowych oraz edycji dźwięku. A jeśli ktoś ma problem ze zrozumieniem tego, co robię, mogę śmiało odesłać do początków muzyki elektronicznej.
Pamiętam, jak przekopywałem się przez twoje wydawnictwa i dotarłem do Exp. 1, który uważam za bardzo istotny dla mnie samego, ponieważ tam idea kopii z kopii jest podana bardzo jasno w utworze Je Vois nagranym z N Nao. Swoją drogą, przeurocza piosenka w oryginalnym przez nią wykonaniu.
Dzięki, iż wskazałeś ten właśnie utwór, gdyż jest on bardzo istotny. Organizowałem sporo koncertów N Nao, tradycyjnie też nagrywałem je z konsolety, gdzie jedyną ścieżką był jej wokal wpięty do wzmacniaczy. Koniec końców miałem godzinną a capellę z jej głosem. No marzenie. (śmiech) Sądzę, że było to zanim podjęliśmy współpracę. Wszedłem w materiał źródłowy i zapętliłem ścieżkę z fragmentem tekstu tego pięknego utworu, co nadało mu charakteru medytacyjnego. Zaczynam nim wszystkie koncerty od 2019 roku, ponieważ pokazuje on sposób, w jaki występuję na żywo. Czterokrotnie zapętlam Je Vois na SP-404, jeden po drugim, nakładam całą masę efektów tworząc minimalistyczną introdukcję. Wcielam też tam ideę mikro-samplingu z wyciągnięciem co tylko się da z czterech zapętlonych fragmentów, tworząc z nich dźwiękowy pejzaż. Kolejne piosenki z Exp. 1 są owocem tej samej sesji i współpracy z Sarah, Alexią i Mayą oraz N Nao otwierającą i zamykająca materiał. To ja improwizujący z loopami wokalnymi. Je Vois jest także częścią serii Corona Borealis tym razem wykonaną z N Nao na żywo. Można powiedzieć, że historia zatoczyła koło. Zaśpiewała do swoich wcześniej zaśpiewanych partii.
Powinniśmy również wspomnieć o twoim ostatnim wydawnictwie CLOSE/SPACE Etre Ensemble, które jest dla mnie lustrzaną płytą nie tylko do Everyday Is The Song, ale i do siebie samej. Wielowymiarowa, minimalistyczna, intymna, z elementami cinema-tek i spójna jako całość.
Cieszę się, że ukazała się i zbiera tak dobre recenzje, gdyż zastanawiałem się, czy wydawanie tego projektu ubocznego ma w ogóle sens. (śmiech) Jest podobna do Everyday Is The Song, gdyż powstawała w tym samym czasie, proces tworzenia z sampli też był identyczny. Etre Ensemble jest ukierunkowane na ghost editing, niezlokalizowane źródła sampli z występów innych, z jammów, sampli filmowych. W zamierzeniu było stworzenie czegoś na kształt muzyki z horrorów, których oglądałem ogrom między 2020 a 2022. Joni Void wydaje się być mniej ciemny od monochromatycznej muzyki Etre Ensemble. (śmiech) Pierwsza z części powstała w żałobie po śmierci Joni. Jest bardzo wyciszona, bazująca na taśmach jakie otrzymałem od japońskiego przyjaciela Nozomu Hirano z labelu Barbara. Nie byłem pewien, czy jest sens zasiadać do drugiej, na którą składają się sample gry na pianinie Madeline Johnston z taśm, które wydałem. Czuję, iż Joni Void zmierza w piosenkową stronę, podczas gdy Etre Ensemble przypominam wir z samplami, wyimaginowany soundtrack do horroru.
Wspomniałeś o Japonii. Na horyzoncie jest trasa po tym kraju. Sometimes, People nawiązuje do Japonii. Co zafascynowało ciebie w tym kraju? Jak się to zaczęło i skąd?
Nie mogę nie wspomnieć o muzyce i kinematografii japońskiej, która stanowiła inspirację dla mojej twórczości. A skąd się to wzięło? Miało początek w grach wideo, muzyki z nich i Pokemonach. Potrafiłem jakąś piosenkę z gry zapętlić przez dziesięć godzin i w ogóle nie nużyła. Muszę wymienić też Susumu Yokota, którego muzyka przemawiała do mnie, jak żadna inna. Okładka Everyday Is The Song jest autorstwa Masaaki Yuasa, reżysera, którego animację Mind Game oglądałem ponad siedemdziesiąt razy, każdego wieczora z wręcz religijnym namaszczeniem. To odrealnione. Zna moją muzykę, jest jej fanem. Zauważam dużo podobieństw między Francją a Japonią w podejściu do sztuki, jej aspekcie eksperymentalnym i kreatywnym. W kwestii muzyczno-filmowej nazwałbym siebie japońskim fetyszystą. (śmiech) Non-Locality z Everyday Is The Song zawiera wysamplowany riff gitarowy z płyty Phew & Seiichi Tamammoto, którą zaliczam do swojego top 15 najlepszych wydawnictw. Wspomniałem Mind Game. Chwilę później poznałem Boredom i ich Vision Creation Newsun. Te dwie rzeczy w połączeniu zabrały mnie w psychodeliczną podróż i otworzyły kompletnie nowy świat. Za tydzień jadę w trasę po Japonii, zagram praktycznie w tych samych miastach co w 2019, doszły też dwie nowe daty. Powinno być dobrze, choć czuję się trochę przytłoczony i zestresowany.
Mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?
W jednym z podcastów zapytano mnie ostatnio, jak konsumuję muzykę. Nawet o tym nie myślałem. Mam winyle, taśmy, kompakty, nagrania z koncertów, chodzę na występy moich przyjaciół, jammuję. W ten sposób podążam za dźwiękiem. Gdzie się nie ruszę. (śmiech) Na Everyday Is The Song nie tyle musiałem podążać za dźwiękiem, co mnie on zalał i musiałem to wychwycić. Nie wyobrażam sobie, żebym musiał szukać dźwięku, każde okrążenie globu i każde miejsce na ziemi go wytwarza. Jedyne czego nie używam to streaming, nie słucham, nie tworzę playlist. Muzyka jest częścią mojej codzienności, nieważne z kim się skontaktuję, jest wielce prawdopodobne, że zaczniemy wspólnie ją robić. Muszę słuchać, muszę tworzyć, w końcu nagrywam muzykę o muzyce, samplowanie też wymaga poszukiwania nowych dźwięków. Podążanie za dźwiękiem jest wychwytywaniem tego, co zechcę.
Posłuchaj: https://jonivoid.bandcamp.com/