LOSCIL

Morze możliwości

Wstyd przyznać, lecz twórczość Scotta Morgana w jego solowym projekcie Loscil poznałem dopiero przy okazji najnowszego albumu Clara, który momentalnie i bez warunków wstępnych zdobył moje serce. Wszak muzyka dźwiękowych pejzaży jest tym, czym przez ostatnie lata zasłuchiwałem i karmiłem się namiętnie pod różnymi postaciami. Poczucie zażenowania własną niewiedzą zastąpiłem dobrą monetą, iż albumy Loscil stanowić będą swoistą czystą kartę. Nie towarzyszyły im żadne reminiscencje, krok po kroku zanurzałem się w nich, aż w końcu poczułem gotowość do porozmawiania z moim dzisiejszym przesympatycznym oraz, o czym przekonacie się poniżej, pełnym radości rozmówcą.

Opowiedz o najważniejszej i najbardziej wpływowej kobiecie swojego życia.

(śmiech) Interesujące rozpoczęcie. Czy musi dotyczyć to jednej osoby w obu kategoriach?

Nie.

W kontekście najważniejszej, trudno nie wskazać na matkę. (śmiech) Bez niej nie byłoby mnie. Zawdzięczam jej życie, urodziła mnie, jest wszystkim. Kocham ją i jest wspaniałą osobą. Najbardziej wpływowa… Naprawdę ciężki temat… Istnieją ikony, które w sposób personalny wywarły wpływ, taką osobą jest moja żona i życiowa partnerka. Największa inspiracja, popychająca mnie do działania. Zatem dość nudna odpowiedź. (śmiech)

A jednak naturalna.

Owszem. Zresztą strategicznie patrząc powinienem postawić na artystów. Pauline Oliveros lub ktokolwiek, kogo postawa jest bliska mojemu podejściu do muzyki, lecz czy są najbardziej wpływowymi osobami? Podejrzewam, że niekoniecznie. Ktoś przebywający z tobą codziennie, pobudzający do tworzenia swojej sztuki jest bardziej inspirujący.

Jaka rada od mamy lub żony zapadła szczególnie tobie w pamięć?

Moja mama podając konkretny przykład powiedziała mi o byciu bardzo cierpliwym. Mój tata jest opiniotwórczy (śmiech) i stanowczy, a ona powiedziała, że możesz być taki sam w życiu będąc cierpliwym i spokojnym. Nie jest to konkretna rada przekazana słowami, a wskazanie życiowego kierunku na konkretnym przykładzie.

Zaznajamiając się z twoją biografią odnalazłem, iż zostałeś nazwany jednym z najbardziej wiarygodnych kompozytorów muzyki elektronicznej naszych czasów oraz, że istnieje coś takiego, jak brzmienie Loscil, co może być postrzegane zarówno jako błogosławieństwo, ale i przekleństwo.

Na tak postawione pytanie mam kilka odpowiedzi. Jedna jest taka, że postrzegam Loscil jako projekt, niekoniecznie za swoją tożsamość. O wiele łatwiejsze jest, że to Loscil ma swoje brzmienie, a nie ja, Scott Morgan, kompozytor, ponieważ pod swoim nazwiskiem mogę robić różne rzeczy w innych projektach, jestem perkusistą, gram w duecie, jeśli zechcę, założę zespół free jazzowy. (śmiech) Nie czuję się z tego powodu przytłoczony. Przekleństwem może być zamknięcie w określonym sposobie pracy, z którego nie ma ucieczki. Bardzo pomaga samo to, iż potrafię się z niego wydostać i to, że ten projekt tak zdominował moje życie, nie zostawiając zbyt wiele miejsca na inne. Inna odpowiedź jest taka, że czuję się komfortowo tworząc muzykę w sposób, w jaki ma to miejsce, dobrze się przy tym bawiąc, satysfakcjonuje mnie oraz pozwala do tego brzmienia dodawać coś innego, patrząc co się wydarzy. Nawet jeśli będzie to bardzo smutne, będzie oznaczało to rewolucję (śmiech) gdyż może wpłynąć na zmianę kierunku tego projektu oraz jego brzmienia. Doceniam jednak wyzwania, które pozwalają iść naprzód, gdziekolwiek, jednocześnie pozostając konsekwentnym i w zgodzie ze sobą. Rozumiem, iż może to być przekleństwem, ale tak tego nie odczuwam.

To ciekawe, co powiedziałeś o byciu uwięzionym oraz ucieczce od tego, ponieważ sam się na tym złapałem w pewnym momencie. Z jednej strony miałem świadomość posiadania określonego brzmienia i słyszałem od ludzi, że to właśnie moje brzmienie, co zaczęło trochę uwierać, poczułem się właśnie jego więźniem, a z drugiej strony, zacząłem uciekać od tego, zakładając kolejne projekty i współpracując z ludźmi, którzy wnosili swój sposób myślenia o muzyce.

To zabawne, pamiętam, jak po wydaniu czwartej bądź piątej płyty czytałem recenzje i dostawałem odzew od ludzi, który był dwojaki: dla jednych za bardzo przypominało to mnie, a dla innych było mnie w tym zbyt mało. (śmiech) Te interpretacje były interesujące, ten sam album zarówno nie był wystarczająco podobny do poprzedniego, równocześnie nie będąc tak dobrym, jak wcześniejszy, a z drugiej strony zauważano, że poszedłem w nowych kierunkach, jest to takie ekscytujące, inne i że jako Loscil wciąż jestem interesującym twórcą. (śmiech) Odnotowałem, iż to zarówno pozytywne, jak i negatywne. Dla niektórych robię wciąż to samo i powinienem zrobić sobie przerwę, a dla innych powinienem wciąż to samo robić, gdyż to ich uszczęśliwia. (śmiech) Jak wspomniałeś, to zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Niektórych może to doprowadzić do furii, jednak jak podałeś na swoim przykładzie, współpraca z innymi, obserwowanie jak twoje brzmienie staje się elementem większej całości może dawać więcej radości oraz wolności. Zazwyczaj łączę różne dziedziny, współpracując z tancerzami lub filmowcami, co wypycha mnie poza własną strefę komfortu, zmuszając do eksplorowania nowych obszarów. Chwalę sobie również pracę samemu, wchodząc głęboko w to, co robię, bez patrzenia w dal. Daje to tak dużo wariantów, że możesz się zagubić w tym morzu możliwości i czasami warto to ukrócić.

Mój przepis na brzmienie Loscil jest prosty, zawiera jeden długi element struktury, który obudowujesz mniejszymi w sposób rozważny oraz równomierny, że nie zaburzyć nastroju kompozycji.

Uważam to za rzetelną analizę. Poszedłbym nawet głębiej w takim sensie, iż prawdziwą radość sprawia mi najpierw budowanie palety tudzież biblioteki dźwięków, odkrywanie ich. Co jeszcze nie czyni z tego kompozycji, bardziej eksplorowanie. Prawdę mówiąc w ogóle nie przypomina to ani utworu, ani jego strony aranżacyjnej, zazwyczaj są to fragmenty nagrań terenowych, zagrywek na instrumentach, ich przetwarzanie, rzeźbienie w dźwięku czegoś, co uznam za interesujące i budowanie z niego coś grywalnego lub możliwego do zapętlenia zalążka. Tak, jak powiedziałeś, coś bardzo prostego, co mogę zacząć obudowywać, rozebranie dźwięków na czynniki pierwsze i ponowne składanie ich ze sobą w bardzo prosty sposób. (śmiech) Nie ulega wątpliwości, iż ten proces nie zmienił się diametralnie, zmieniły się narzędzia, może też niektóre składniki brzmienia, które jednak wciąż są proste i określone, ale takie mam podejście.

Czy zdarza się tobie wizualizować dźwiękową strukturą kompozycji? Monument Destroyers, Drained Lake są utworami, których klimat jest taki, jak tytuły kryjące się za nimi.

Zawsze było to istotne. Kiedy zacząłem tworzyć pod koniec lat 90. i na początku 00. za idm, glitch, clicks and cuts stała estetyka będąca surową, ukazywały się często krążki nie posiadające tytułów, nie zrozum mnie źle, podobało się mi to, były tak w punkt, że tytuły nie miały znaczenia. Jednak dla mnie istotna była kompletna prezentacja zamysłu, symboliki, przenoszenie kogoś w inne miejsce i pokazywanie mu punktu wyjścia. Niekoniecznie oznacza to, że tytuły muszą cokolwiek znaczyć i ukierunkowywać słuchacza. Wiesz, zdaję sobie sprawę, iż w obecnych czasach cała masa ludzi słucha playlist, w ogóle nie zwraca uwagi na tytuły, jednak zaciekawiło mnie, jak te interpretacje różnią się od siebie. Niektórzy rozumieją to tak, jak ty, wyobrażając sobie Monument Destroyers i Drained Lake jako krajobrazy, a inni odbierają to w całkowicie odmienny sposób, ćwiczą przy tym jogę, nadają im charakter medytacyjny. (śmiech) Odpowiadając na twoje pytanie, uznałem za zabawne i interesujące zbudowanie kompleksowego pakietu, z tytułami, graficzną prezentacją, które składają się na album. I tak, często jest to konceptualne. (śmiech)

photo: Ben Didier

Moim ulubionym albumem jest Equivalents. Na początku rozmawialiśmy o pogodzie w naszych miejscach zamieszkania. Jak wspomniałem, ostatnio tutaj panowały gorące oraz suche dni. Jednak kiedy zarzucałem wspomnianą płytę na słuchawki i wychodziłem na spacer miałem poczucie zbierających się ciemnych, ciężkich chmur, padającego deszczu i nadchodzącej burzy. Co dawało miłą odmianę od rzeczywistej aury, która mnie wówczas otaczała. Opowiedz jak ów album powstawał.

Od strony muzycznej Equivalents tkwiło w mojej głowie od naprawdę długiego czasu. Chciałem popchnąć teksturę w stronę nasyconego, chmuro-podobnego, puszystego, pełnego spektrum brzmienia. Przypominającego właśnie chmurę. Poczułem wówczas, iż nadszedł właściwy czas, aby to stworzyć. Od zawsze towarzyszyło mi to uczucie. Patrzenie na chmury jest otwarte na interpretacje, nie chodzi o trywialne patrzenie jakie zwierzę dana chmura przypomina, lecz podziwianie nieba i poczucie bycia takim małym. (śmiech) Kręciłem wówczas dużo filmów poklatkowych oglądając chmury, zatracając się w tym widoku. Poszukując, natrafiłem na oryginalne prace Stieglitza i odkryłem coś, co było absolutnie inspirujące, iż widział je zupełnie na odwrót, postrzegając te zdjęcia od strony muzycznej. Robił zdjęcia, jakby były one muzyką. (śmiech) Zaciekawiło mnie i zainspirowało, że tylu artystów wizualnych chciało być muzykami. Robiąc zdjęcia wyobrażali sobie, jakby tworzyli kompozycję muzyczną, wyrażając się w równie abstrakcyjny sposób, zabierając widza w inne miejsce. Dokonałem recyklingu tego pomysłu, łącząc warstwę muzyczną z wizualną, być może łącząc ze sobą punkty kryjące się za tym albumem.

Dominującymi nastrojami na albumach Loscil są nostalgia w połączeniu z niepewnością oraz masywnymi niskimi tonami, jako łącznikami między nimi. Natomiast jeśli ktoś zapytałby mnie by określić Loscil jednym słowem powiedziałbym: monumentalizm.

Monumentalizm? Dlaczego tak sądzisz?

Te kompozycje są potężne, głębokie, są jak tytuł utworu Monument Destroyers wielkie i ambientowe.

To interesujące, gdyż odkąd pamiętam, walczę z określeniem ambient. Opisywanie muzyki w ten sposób ma sens, jednak mnie kojarzy się ono z muzyką tła. Opisując muzykę w ten sposób, traci się doświadczenie głębokiego jej odbioru, co jest kolejnym odniesieniem do Pauline Oliveros. Zagłębiając się mocno w muzykę, możesz być jednocześnie poza nią. I w czystej postaci to uchwyciłeś. Satysfakcja rośnie, kiedy jesteś w stanie całkowicie zanurzyć się w dźwiękach. Określenie ambient mieści się także w tych ramach, acz nie jest to coś, czego słucham. (śmiech) Co też jest w porządku, moim zdaniem jednak muzyka powinna być bardziej doceniona. Cała masa muzyki ambientowej w ogóle nią nie jest, jest muzyką głębokiego słuchania przeznaczoną dla doświadczenia, w którym im więcej dajesz muzyce będąc słuchaczem, tym więcej z niej wyciągasz.

Z drugiej strony mamy takie czasy, w których muzyka jest mocno kategoryzowana. Rich, Roach, czy Loscil to ambient, Nine Inch Nails to industrial etc. A ja uważam, że muzyka nie potrzebuje żadnych szufladek, ani gatunków. Muzyka jest po prostu muzyką.

Mówiąc szczerze, kiedy przekraczam granicę amerykańską i strażnik graniczny pyta mnie, czym się zajmuję, odpowiadam, że tworzę muzykę. A na pytanie jaką, odpowiadam zazwyczaj, iż ambientową. (śmiech) Innym razem, w odpowiedzi usłyszałem: o, znasz Briana Eno? (śmiech)

Scott, nie przynależysz do jednego świata, jesteś zawieszony między co najmniej dwoma: światem natury i technologii, patrząc na twoją dyskografię podobnie: świat tzw. ambientu oraz muzyki techno-dubowej. Jak sobie z tym radzisz?

(śmiech) To ciekawe, nasza społeczność skupiona wokół świata muzyki i sztuki zmieniła się przez lata, gdy do niej przynależę. Kiedy zaczynałem i dołączyłem do wytwórni, do Kranky, w ówczesnym czasie była post-rockowa, po linii Bradford, Pan American, Godspeed You! Black Emperor, wszystkich tych kapel, które wyłoniły się ze sceny rockowej lat 90. Chicago, Nowego Jorku albo Montrealu. Swoista mieszanka awangardy z rockiem. Zostałem zaproszony jako jeden z pierwszych twórców elektronicznych i czułem się z tym dobrze, ponieważ nawet wówczas, w latach 90. nie czułem więzi ze światem muzyki elektronicznej. Dorastałem tutaj, w zachodniej Kanadzie, gdzie scena elektroniczna jest niewielka w porównaniu do Montrealu, Nowego Jorku, Berlina, czy gdziekolwiek. Nie czułem przynależności do żadnego miejsca. Im bardziej mogłem je ze sobą mieszać, tym lepiej. (śmiech) Nawet jeśli czerpałem inspiracje ze sceny dub-techno, nie pochodziły one z daleka, nie od lokalsów, z którymi dzieliłem scenę. Chciałem wyjść poza ten świat muzyki, żeby czuć się bardziej naturalnie i komfortowo w przestrzeni długich, wolno posuwających się form. Do dziś lubuję się w subbasach, kiedy odpalam je na dużym sound systemie, odczuwając je w klatce piersiowej. Zbieram elementy ze wszystkiego, co podziwiam, łącząc je ze sobą. Perfekcyjną muzyką dla mnie byłoby połączenie Arvo Pärt z King Tubby, coś delikatnego i emocjonalnie bogatego z bardzo rytmicznym, basowym brzmieniem. Uwielbiam żyć w świecie, w którym możesz doświadczyć tej niesamowitej muzyki, biorąc z niej dla siebie coś inspirującego. Z drugiej strony nie podoba się mi, że coś musi być w czymś umiejscowione. Słuchając muzyki, którą kochasz nie jest istotne, czy ktoś kopiował od kogoś innego. (śmiech) Po prostu mógł być zainspirowany jakimiś dziwnymi rzeczami. Faktem jest, że osoby stojące za detroit techno zasłuchiwały się w Kraftwerk i innych wykonawcach z tego nurtu. I wspaniałe jest to, że wszyscy możemy być częścią tego cudownego muzycznego świata. W każdym razie, mniej w późniejszym czasie, ale bardziej na początku trudność sprawiały miejsca koncertów, niektórzy chcieli bym grał w teatrach, a inni w klubach nocnych, co nie do końca działało, ponieważ ludzie tańczyli. (śmiech) Stanowiło to pewnego rodzaju wyzwanie dla jakości występu. Życie.

Swoją drogą, co dominuje w twoich głośnikach obecnie?

Ufff… Przez ostatni rok kupiłem najwięcej muzyki dotychczas. Mój itunes podpowiada, że słuchałem dużo podcastu Force Management, nowego Markoffa, Colleen… Cokolwiek mi wpadnie w ręce, w bandcampowe piątki zanabywam sporo muzy, głównie z polecenia przyjaciół lub nagrania znajomych, którzy wydają nowe rzeczy. W większości nie jest to muzyka będąca zaskoczeniem. Czego zaskakującego słuchałem… (śmiech) Niewiele, kilka soundtracków. Zabawne jest to, że z moją młodszą córką, nota bene, o imieniu Clara wymieniamy się playlistami, jest totalnie wkręcona w pop, którego zazwyczaj nie słucham, acz fascynujące jest samo słuchanie tego, co ona. A ty czego słuchasz?

Ostatnią popową płytą, która naprawdę zrobiła na mnie wrażenie było Future Sex/Love Sounds Justina Timberlake’a, której produkcja mnie powaliła. A poza tym różnie, problemem jest to, że jak coś się mi spodoba, totalnie w to wchodzę, poznając twoją twórczość słuchałem jej ciągle, przez szereg godzin dziennie, podobnie miałem z noisem i Merzbow, dronami Sunn O))), jazzem, hip hopem i wszystkim, co tylko podeszło. Żadnych ograniczeń.

Przechodziłem przez różne fazy. (śmiech) Moją długą obsesją był Ornette Coleman i free jazz, co serio otworzyło mi oczy i uszy, jeśli chodzi o możliwości jakie daje improwizacja oraz czym w ogóle jest jazz. Ciężko jest podać właściwą definicję ambientu, ale pod jazz można podciągnąć różne rzeczy. (śmiech)

Zwykłem postrzegać płyty nie jako zbiór utworów, lecz jako całość. Jednak na Clara jeden utwór szczególnie przykuł moją uwagę, chodzi o Stella, nostalgiczny, a zarazem przepiękny. Opowiedz, czy kryje się za nim jakąś historia?

Niekoniecznie. Jak to określiłeś, ten album w szczególności jest całością. Poskładałem pojedyncze kompozycje w coś na kształt gigantycznej symfonii. Pierwotnym zamysłem było rozłożenie na czynniki pierwsze nagrań orkiestry i złożenia go na nowo na inne sposoby. Wyzwaniem było spowodowanie, aby każdy fragment Clara eksplorował nowy muzyczny rewir. Na Stella chciałem stworzyć coś dłuższego, przekonując się, czy mogę jego elementy porozciągać, nie pod względem czasowym, lecz poczucia przestrzeni. Wspominałeś o brzmieniu. Często zamieszczam w nagraniu jego duże przerwy. Kawałek rozpoczyna się na pełnym gazie i trwa tak do końca, nie będąc wcale ani super głośnym ani dynamicznym, w samej muzyce nie ma dużo przestrzeni i ciszy. I w tym przypadku zechciałem mieć dużo przerw, kiedy dźwięk zanika, przypomina zderzające się fale, zmierza w górę i w dół, poszerzając dynamikę. Stworzenie nowego albumu z materiału wyjściowego było oznaką innego podejścia do powstania czegoś jaśniejszego.

Biorąc pod uwagę ideę wyjściową, trzyminutowy fragment nagrania bułgarskiej orkiestry…

Trzy z kawałkiem.

Czy w sensie formalnym był to twój najbardziej wymagający i ambitny album dotychczas?

Dobre pytanie. Tak! Przez długi czas chciałem sprawdzić się pisząc coś na większy skład. Było to moim marzeniem. Tym bardziej, że dotychczas tworzyłem albo solowo, albo w mniejszych grupach, na gitarę, smyczki, ksylofon, waltornię etc. Chciałem jednakże stworzyć coś dla orkiestry. I taka sposobność pojawiła się w Budapeszcie. Zrobili to w bardzo specyficzny sposób. Wystawili na aukcję półgodzinne bloki, przypominało to jakąś loterię. (śmiech) Wygrałem taki półgodzinny zapis sesji, której zapis otrzymałem o 4:30 nad ranem, a którą nagrali poprzedzającego wieczora. Ile między nami jest? Dziewięć godzin różnicy?

Dokładnie tyle.

Wstałem, zrobiłem kawę i przekopałem się przez sesję, byłem mega podekscytowany, ale też zdenerwowany. (śmiech) Nawet jako muzyk bywam nieśmiały, pomimo studiowania muzyki i posiadania stopnia naukowego. Każdorazowo potrzebując wykwalifikowanego i sprawnego muzyka czułem, że nie rozmawiamy tym samym językiem. Tak samo, jak moja znajomość francuskiego, wiem tylko jak zamówić kanapkę. (śmiech) W tym znaczeniu stanowiło to wyzwanie, ale też inspirację, coś ekscytującego, czego poszukuję w każdym nowym projekcie. Motywacja by postarać się mocniej i spróbować nowych rozwiązań, nawet jeśli brzmienie jest takie same, zmienia się podejście.

photo: Ben Didier

Co tak naprawdę znajduje się na okładce? Moje pierwsze skojarzenie było surrealistyczne, ujrzałem tam przezroczyste skrzydło motyla.

Wspaniale. Podobnie do Equivalents widzimy abstrakcyjny kształt, a nasz umysł chce podpowiedzieć nam, czym on jest. Lubię takie wątpliwości: czym jest to, czemu się właśnie przyglądam? Są to oczy, mikrofotograficzny obraz oczu, zrobiony zza nich. Jestem fotografem amatorem, w ten sposób uchwyciłem to ujęcie pracując w swoim studio na przestrzeni ostatniego roku, robiąc zdjęcia oczu. Nie wiem, czy widziałeś klip do Vespera? To te same ujęcia oczu z odbijającym się od nich światłem. Motywem przewodnim wielu tytułów utworów jest światło, jasność. Chciałem złapać to ogniskujące się światło. Spójrz na to, mam całą książkę, w której umieszczone są te obrazy, nazywa się Lux. Miałem taką małą obsesję, aby uchwycić światło przechodzące przez oczy. Inną tematyką przewijającą się przez moje prace jest woda, chmury, o których opowiada Plume. (śmiech) Nie muszę nawet być w tych miejscach, choć lubię do nich wracać.

Za każdą, tudzież prawie każdą twoją płytą stoi kontekst. Na Submers tytuły pochodzą od nazw łodzi podwodnych, coast/range/arc bazuje na ogromnym systemie wzniesień wulkanicznych, Adrift składa się z nazw niesławnych statków-duchów, Lifelike jest muzyką do gry. Wszystko to jest rezultatem dogłębnej analizy, czy spontanicznego działania?

Zdecydowanie spontaniczności i instynktu. Zabawne jest to, że mój pierwszy album nosi tytuł Triple Point, potrzebowałem jakoś zatytułować płytę, która już trafiła do Kranky i znalazłem książkę o termodynamice i ten tytuł po prostu z niej ukradłem. (śmiech) Pomyślałem, iż jest taki poetycki, brzmi tak interesująco, choć o samej termodynamice wiedziałem niewiele. Grałem po niej trasę, przebywałem w Holandii, a Holendrzy w szczególności mają dość analityczne podejście, no i miałem wywiad w tamtejszym radiu: twoja płyta Triple Poin opowiada o termodynamice, wytłumacz. (śmiech) Poczułem się z miejsca mało inteligentnie nie mając o tym pojęcia. Zakładam, że stoi za tym jakiś logiczny algorytm, mając więcej czasu zagłębiłbym się w tym. Z mojej perspektywy chodzi o poetycką miłość do złożoności materii w sposób intuicyjny, składany z kolaży, nie ma analityczności, przynajmniej nie ma jej dużo.

Zaliczasz się do grona wykonawców grających tzw. sety laptopowe, co w oczach muzyków oraz dj’ów jest traktowane, jako coś wartego mniejszej uwagi. Grzeje to ciebie w jakikolwiek sposób?

Może trochę. Jestem muzykiem komputerowym, tak wyszło, znalazłem inne sposoby radzenia sobie z tym, niż przejmowanie się. Przede wszystkim tworzę zintegrowane wizuale, przez co ludzie mniej zwracają na to uwagę, skupiając się na obrazie. Jest jeszcze inna rzecz, bardzo prosta, nie trzymam laptopa na stole. Nie widzisz osoby wpatrującej się w ekran, ten znajduje się za mną, przed sobą mam kontrolery, co zauważyłem też wpływa na zmianę opinii. Czasami jest to po prostu kwestia prezentacji. Zawsze ktoś się do czegoś przyczepi. (śmiech)

Muszę się do czegoś przyznać. Kilkukrotnie dziś słuchałem The Making Of Grief Point, zawierający bardzo przejmujący tekst, będący nową interpretacją utworu Destroyer Grief Point, który odczytuję jako brak zrozumienia i niezgodę na to, co działo się dokoła ciebie. I pada tam takie jasne stwierdzenie: Straciłem zainteresowanie muzyką. Było to straszne. Bardzo mnie to uderzyło i kiedy kilka godzin temu jeździłem rowerem, te słowa niespodziewanie wróciły do mnie, przypominając czas, kiedy sam straciłem zainteresowanie muzyką i to było naprawdę straszne. Pomyślałem wówczas, że tworzenie muzyki pod presją czas wcale nie jest najlepszym rozwiązaniem dla niej oraz tego, co chcesz przy jej pomocy przekazać. Na wszystko potrzeba czasu, musisz być pokorny, cierpliwy oraz czujny, gdyż to do ciebie wcześniej, czy później i tak powróci.

Po pierwsze, są to moje słowa, które przekazał mój przyjaciel Dan Bejar, będący wokalistą w Destroyer, w którym również gram. Zaprosiłem go do współpracy, ponieważ zawsze chciałem coś przekazać przez słowo mówione. Jest świetnym wokalistą, jednak nie zawsze usłyszysz słowa tak samo dobrze śpiewając, jak wtedy gdy je przeczytasz tudzież wypowiesz, dodatkowo jest wyśmienitym poetą. Zrobił to w zdumiewający sposób. Jako artysta uważam, że te słowa oddziałują na wiele osób w sposób, w jaki to ująłeś. Wszyscy kiedyś znaleźliśmy się w miejscu, w którym utraciliśmy miłość do tego, co kochamy robić tak mocno. Takie uczucie pustki. (śmiech) Nie ma dnia, żebym nie rozmawiał z przyjacielem, który jest artystą i w danej chwili albo nie znajduje się w tym stanie albo przez to właśnie przeszedł. Wygląda na to, że wszyscy w końcu dochodzimy do punktu, w którym mamy dość, straciliśmy przyjemność z tego, co robimy. Sam przez to wielokrotnie przechodziłem, ale niektórzy biorą stery w swoje ręce, działając niezależnie od tego, a inni potrzebują przerwy, a po powrocie odnajdują to na nowo. Dokładnie tak, jak to ująłeś. Na marginesie, to wspaniały kawałek, cieszę się, że chwycił, ponieważ ryzykownym było kończenie płyty słowem mówionym, nie byłem pewny jaka będzie reakcja odbiorców, mimo że minęło z dziesięć lat od wydania, wciąż jestem o to pytany, a ludzie rozmawiają o tym. Sądzę, iż ze względu na słowa, które Dan wypowiedział o tworzeniu muzyki, sztuki i jak bywa to niekiedy obrzydliwe. (śmiech)

Scott, mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?

Oh… to coś, co czynię przez całe życie. Muzykę zacząłem poznawać w wieku lat 12. Szczęśliwie trafiłem na uniwersytet, gdzie miałem wspaniałych wykładowców, którzy nauczyli mnie słuchać, siły słuchania, bycia świadomym tego, co słyszymy, nie brać wszystkiego za pewnik, nie tylko pod kątem kreatywnym. Podążanie za dźwiękiem interpretuję jako oddane słuchanie.

Posłuchaj: https://loscil.bandcamp.com

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *