Nieskazitelna kreatywność
Pomysł na rozmowę z Dylanem Walkerem, jednym z filarów Full Of Hell oraz Sightless Pit pojawił się pewnego późnego wieczora, w zasadzie chwilę przed zaśnięciem. Wystarczyła jedna wiadomość, by rano przeczytać krótkie: tak, zróbmy to! Kilka tygodni później, w drugi dzień świąt, zdzwoniliśmy się zatem i coś, co początkowo zapowiadało się dla niego, jako po prostu kolejny wywiad, po pewnym czasie czarodziejsko zatrybiło, zamieniając się w pełną zajawki rozmowę. A zajawiliśmy się do tego stopnia, że bez sekundy namysłu zgodziłem się z moim rozmówcą, że koniecznie musimy się spotkać przy okazji jednego z koncertów przyszłorocznej trasy po Europie i poznać osobiście. Dla takich momentów warto żyć.
Nie mogłem się doczekać rozmowy z tobą, ponieważ uświadomiłem sobie, iż stałeś się pewnego rodzaju marką. Jeśli jest w coś zaangażowany Dylan Walker, znaczy to coś godnego zainteresowania. Powiedz szczerze, jak się z tym czujesz?
Cieszę się, że tak to postrzegasz. (śmiech) Nie tak dawno rozmawiałem o tym ze starszymi kolegami. Moi przyjaciele, jak i starsi znajomi, którzy są muzykami i artystami cierpią na tzw. syndrom oszusta. Nie myślę zbytnio o tym co robię, ani nie uważam, że to co robię jest lepsze od innych zajęć, jakimi parają się znajomi, być może nawet jest to coś gorszego. Natomiast rozmyślałem, jak to się stało, iż znalazłem się w tym niesamowitym miejscu i w okolicznościach, w których moja sztuka kogokolwiek w ogóle interesuje. Czasami głupieję, dlaczego znalazłem się w takim miejscu, bo też kim do chuja jestem, lecz rozmawiając z moimi starszymi przyjaciółmi słyszę, żeby kierować się intuicją, każdy się uczy, każdy coś zjebał. Starałem się to przełożyć na problem z powracaniem do rzeczy, które nagrałem dotychczas i nie wydaje się mi, żeby zbyt dużo osób w ogóle wracało do tego, co zrobiło w przeszłości i że może najlepiej pomóc temu ulecieć, spuścić to ciśnienie. Nie wiem, może wynika to z miary własnego ego. Cieszę się, że jestem w tym miejscu, lecz mam świadomość, że składają się na to inne czynniki, mające mniej wspólnego z moim udziałem. Jestem pewien, iż jestem dobry w określonych rzeczach, ale też jestem otoczony grupą bardzo utalentowanych osób. Z upływem lat podkreślam istotność społeczności DIY, ponieważ nie uważam, żeby żaden z podziemnych artystów tudzież kapel zdziałał coś bez wspólnoty, która go otacza i słucha. Daje się to szczególnie odczuć w przypadku Full Of Hell, pierwszej rzecz, w którą się tak na poważnie zaangażowałem, a która jest zależna od tak wielu ludzi po drodze. Nawet nie chodzi o to, że jesteśmy grupą muzyków, z którymi możesz się identyfikować dojrzewając, jesteśmy zlepkiem wszystkich osób, które spotkaliśmy przez lata. Mogę to odnieść do Chipa i Lee z The Body. Praca z nimi na zawsze potraktuję jako wielką naukę, sposób w jaki tworzą muzykę, jest tak inny od tradycyjnie postrzeganego przez ludzi modelu. Odważnie opuszczają swoje miejsce komfortu tworząc coś, co może nie być tym, co inni chcieliby usłyszeć, robią to, na co mają ochotę. Podsumowując, jestem tu tylko ze względu na całą masę ludzi, którzy mi towarzyszą. Inni, z którymi o tym rozmawiam, mają podobne podejście.
Jaką największą naukę wyniosłeś od Chipa i Lee?
Kryje się za nimi geniusz, prawdziwa magia. Ważny jest ten element tajemniczości, jakbyś dotykał skrzydeł ćmy. Nie tworzą płyty przed wejściem do studia. Są naprawdę dobrzy w budowaniu tam utworów. Uważam, że improwizacja odgrywa istotną rolę w uchwyceniu magii piosenki. Full Of Hell jest bardzo skupiony i skoncentrowany na celu. Do studia wchodzimy przygotowani w 100%, płyta ma wyglądać w ten sposób, następnie zrobimy to, bla bla bla. A gdy spotkaliśmy się z The Body działało to na zasadzie przekonania się, co z tego wyjdzie. Okazało się to organicznie fajnym doświadczeniem, nie miałem pojęcia, w jakim kierunku pójdą nagrania, nie wiedział tego też ani Spencer, ani Chip z Lee. Po prostu zaczęliśmy nad nią pracować i składać w całość. Nieskazitelna kreatywność jest tym, czego się od nich nauczyliśmy. Nakłada też to presję, ponieważ nie wiesz, gdzie to zaprowadzi.
Ale wiesz to taka kreatywna, pozytywna presja.
Zdecydowanie. To istotne. Dobrze jest być przygotowanym, lecz The Body są mistrzami nieprzygotowania w bardzo mądry sposób. To właśnie część ich geniuszu.
Przygotowując się do naszej rozmowy, w paru wywiadach zauważyłem, że kładziesz nacisk na istotę pokory w życiu zespołu. Czym jest ona dla ciebie?
Jest ona dla mnie bardzo istotna od czasów pacholęcych. Kochałem zaklepywać koncerty, organizować niezależne trasy, jeszcze przed dołączeniem do Full Of Hell. Do zespołu przystąpiłem po to, żeby jeździć w trasy i nagrywać ze Spencerem. Pokora była dla mnie bardzo istotna na początku i później, już w metalowych latach, kiedy dowiadywałem się, czym jest tworzenie muzyki na różną skalę, wydawanie jej w różnych wytwórniach. W Stanach w szczególności zespoły przechodzą ten cykl, oddając swoją twórczość w ręce ludzi traktujących ją stricte biznesowo. Nie uważam, żeby było czymś złym traktowanie czyjejś sztuki w tak ukierunkowany sposób, każdy musi z czegoś żyć. Jednak zauważyłem, że na pewnym poziomie, moi przyjaciele bądź ludzie, których byłem fanem poświęcali swoją kreatywną kontrolę, alienowali się od przyjaciół na rzecz, nawet nie nazwałbym tego korporacyjnością, gdyż doprawdy ekscytująca może być sama świadomość, kto stoi za labelem, w którym się wydajesz, ale docierasz do momentu, w którym zastanawiasz się, co było istotą rzeczy na samym starcie, a co jest najważniejsze obecnie. Celem nie powinna być myśl o zostaniu największym zespołem na świecie i robieniu tych różnych głupich rzeczy. Na końcu i tak pozostaje muzyka wynikająca ze szczerości względem samego siebie i związki międzyludzkie. Tylko to po sobie pozostawisz. Podkreślam jej znaczenie w moim życiu mając na uwadze ludzi, z którymi się wychowywaliśmy, przyjaciół. I znowu nawiązując do The Body, chodzi o przyjaźń. To jedyne co pozostanie
A jak jest z tą pokorą obecnie na scenie? W Polsce np. zauważyłem taką żenującą sytuację, iż im mniej znany zespół, tym mniej ma w sobie pokory.
To zależy. Na świecie żyje tyle osób, prowadzących tak różne style życia, że wszędzie znajdą się dupki i kretyni. Natomiast po raz kolejny zaliczam do szczęściarzy, ponieważ gdy koncertujemy z Full Of Hell spotykamy się z entuzjastami naszej twórczości, co może być inspirujące. Wiem też jednak, iż różne gatunki mają własną estetykę, patrząc na scenę death metalową znaleźć w niej można więcej ego i zainteresowania kasą, niż na scenie punkowej. W Polsce jest zarówno dużo kopiących dupsko kapel, jak i społeczności skupionej wokół sceny DIY. Uważam, że przynależycie obecnie o wiele bardziej do sceny zachodnioeuropejskiej, niż to było za pierwszym razem, gdy tu byłem. Co prawda w Warszawie jest o wiele więcej hipsterów, ale czuję też, że im bardziej zachodni jesteście, tym więcej wkrada się egoizmu i uprzywilejowania. Dla mnie są to cechy rodem z UK i Stanów wzięte.
Co jest najtrudniejsze w byciu w zespole DIY od momentu, w którym zaczynaliście do teraz? Sprawy poszły w lepszą, czy gorszą stronę.
Czuję, że wciąż jesteśmy zespołem niezależnym, ponieważ jesteśmy mocno zaangażowani w podejmowane decyzje i kreatywne kierunki działań, wysyłki zamówień itp. Jesteśmy obecni na każdym kroku, nie robimy tego sami, mamy agencję koncertową i menedżera, co nieco uległo zmianie, lecz nasza relacja z tymi osobami jest unikalna i poszliśmy o krok dalej, żeby mieć pewność, iż wszystko działa jak należy. Posiadanie przez nas menedżera, który przejął pewne obowiązki i stał się częścią naszej ekipy nie ma żadnego wpływu na wydawane przez nas płyty, po prostu się na tym nie znaliśmy. A dzięki temu posiedliśmy narzędzia, które pomagają nam robić to, co chcemy. Łatwo jest powiedzieć, że każdy zespół powinien być w pełni niezależny, ale każdy też chce wydawać albumy, a nie wszyscy wiedzą, jak to zrobić, jak pozyskać na to kasę. Lata temu, kiedy byliśmy młodzi nie mieliśmy o tym żadnego pojęcia. W 2020 jest to dla nas ważniejsze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Ze względu na pozycję, jaką wokół siebie zbudowaliśmy, ten rok wcale nie był taki zły, wciąż mamy swobodę działania i narzędzia do realizacji celów.
Nie uważasz, że z każdym wydawnictwem, zespołem, czy gościnnym występem jest coraz trudniej was skategoryzować ?
Nie sądzę, że kiedykolwiek zeszliśmy ze swojej ścieżki tylko po to, żeby być trudniejszym do sklasyfikowania. Bardziej chodzi o to, co chcemy usłyszeć. Chciałbym sądzić, że stanowi to większe wyzwanie i jest tam więcej niuansów, ale i tak głównie chodzi o wymyślenie, jak napisać płytę i jak chcemy, żeby zespół zabrzmiał, ponieważ nauka tego to nieustanny, rozwijający się proces o tym, kim jesteśmy, co chcemy osiągnąć, zatem tak, zmiany zachodzą ciągle. Nie uważam, żebyśmy dokonali gwałtownego skrętu np. w stronę noise’u, pomimo że nagraliśmy płyty, które są temu bliskie. Nigdy w sposób zamierzony nie stworzyliśmy czegoś, co miało być mniej przyswajalne lub mniej popularne. Chodzi o to, by robić co się zechce. Kończymy właśnie prace nad nowym krążkiem, który zamierzamy nagrać za kilka tygodni i w tej całej dyskusji, czy ma być to bardziej noise’owe, czy rockowe okazało się, że płyta będzie trochę wolniejsza, pójdzie w innym kierunku. Nie było to działanie zamierzone, mimo nowych elementów, jakie się tam znajdą. Spencer pisze w taki sposób, w jaki czuje, bez względu w jakim kierunku pójdzie.
O nową płytę zapytam jeszcze za chwilę, ale przystańmy na chwilę przy Sore Dream, czy to coś zaplanowanego, czy spontanicznego?
I to i to. Trochę rozmawialiśmy już ze Spencerem wcześniej i to on nadał sprawie rozpędu w tym roku, gdyż w końcu mieliśmy czas i do gustu przypadł nam pomysł na granie koncertów pomiędzy trasami Full Of Hell oraz wydanie prymitywnego industrialnego projektu, w którym możemy robić, co tylko zechcemy i wydawać masę materiału. Cały czas zbierała się w nas ta energia i postanowiliśmy znaleźć dla niej źródło ujścia. Jak na razie mamy przy tym kupę radochy, co prawda wydaliśmy demo, ale jeszcze przed nim nagraliśmy już pełen krążek, który ma się ukazać za kilka tygodni, jakoś w lutym. Na pewno będziemy też koncertowali. To ekscytujące, ponieważ Dave, Sam i Brandon w tym roku w końcu ruszyli ze swoim zespołem Jarhead Fertilizer, który istnieje od zawsze i kończą nagrywać krążek. Rok wolny od koncertów na pewno pomógł zaistnieć Sore Dream, ale na pewno nie było to coś super spontanicznego.
Uknułem sobie takie określenie tego, co robicie pod tą nazwą, że Sore Dream jest sumą wszystkich waszych hałasów.
Tak! Mnie i Spencera dzieli sześć godzin drogi. W końcu dorobił się on sprzętu nagrywającego i może to robić bezpośrednio u siebie. Jego hałas robiony dla Sore Dream jest rytmiczny i przypomina naprawdę prymitywny industrial. Wysyłał to później do mnie i daliśmy sobie swobodę eksploracji elektronicznej muzyki, jaka nam siedzi, skonfrontowanie tych elementów ze sobą. Na demo składają się syntezatory oraz nagrania terenowe, a płyta jest surowsza i dynamiczniejsza, choć również rytmiczna i również zawiera nagrania terenowe. Wysyłaliśmy sobie pomysły, miałem przywilej robienia, co uważam za stosowne. Gramy ze sobą tak długo, że wiemy czego po sobie oczekiwać, poszło jak z płatka.
Czy jest to w jakim stopniu rozwinięcie idei wydawnictw Full Of Hell pod wspólnym tytułem Noise?
Nie sądzę, Noise jest naszym pierwszym młodzieńczym podejściem do tematu noise’u. Nie mieliśmy odrębnego projektu w tym temacie. Sore Dream to wcielenie nas robiących coś całkowicie nowego. Pewne rzeczy pokrywają się z moim stylem pisania i estetyką, np. wojna ludzkości z naturą jest czymś od czego nie potrafię odbić, lubię o tym pisać, a w Sore Dream na tej tematyce się skupiam i rzeczywiście tutaj krzyżują się drogi z Full Of Hell. Taka jest nasza artystyczna tożsamość, choć możemy je od siebie oddzielać, to jednak dochodzi do skrzyżowania ścieżek, choć nie jest to od siebie zależne.
Zgodzisz się, że kawałki z demówki to bardziej szkice, niż pełnoprawne utwory?
Nie, nie. Nazwaliśmy je demówką, ponieważ to nasze pierwsze wydawnictwo, ale brzmią tak, jak miały zabrzmieć. Nie wiem w sumie, czy są skończone. Efekt jest taki, a nie inny.
W zamierzeniu macie pozostać duetem i tylko duetem?
Tak, miał to być noise’owy duet. Mieliśmy w planie dokoptowanie innych osób, ale i tak zostaliśmy duetem. Może coś się zmieni w czasie, dojdą bębny Balazsa Pandiego. Mamy na orbicie kilka innych osób, które mogłyby nas wspomóc, na pewno jednak nie dojdzie do drastycznych zmian, nie z każdym.
Czy coś ciebie zaskoczyło podczas tworzenia Grave Of A Dog?
Tak szczerze, to ta sytuacja była już zaskoczeniem. Myśleliśmy z Lee o założeniu kapeli i pojawiła się taka możliwość. Szczęśliwie, znalazła się w tym samym miejscu Kristin – Lingua Ignota, na co Lee rzekł: super, pomożesz nam zrobić płytę. Z czasem jej udział stał się tak znaczący, że w sposób naturalny stała się częścią projektu. Nikt z nas nie miał pojęcia, jak materiał zabrzmi, wciąż nie wiem, jak go opisać. Wiem, że jestem z niego dumny i cała rzeczy była miłą niespodzianką. Jest to też płyta, gdzie mój udział został zredukowany. Zaangażowaliśmy się w prace tak mocno, że pozwoliło mi to nabrać innej perspektywy. Nie zwykłem słuchać nagrań Full Of Hell po ich rejestracji, a do Sightless Pit powracam i wciąż się jaram, gdyż czuję się, jakbym słyszał tam dużo Kristin i Lee, których fanem jestem.
Ciekawe jest to, co mówisz, gdyż mnie się wydaje, iż płyta właśnie została przez ciebie zdominowana.
O, dzięki!
I to nie tylko wokalnie, ale też poprzez noise’owe wstawki. Utwory takie jak: Kingscorpse, Drunk On Marrow, Miles Of Chain, Whom The Devil Long Sought To Strangle są mocno naznaczone tobą, a The Ocean Of Mercy, Violent Rain or Love Is Dead, All Love Is Dead to Kristin w całej okazałości, ta charakterystyczna dla niej monumentalność. Co nie zmienia, że pierwszą myślą, jaka się pojawiła była ta, że to jednak rzeczy, gdzie jest ciebie najwięcej.
Twoje odczucie jest takie, że to album zdominowany przez noise i tak poniekąd jest, gdyż cała nasza trójka odpowiadała za jego generowanie, ale jest tylko jeden szorstki wokal – mój, jeden czysty głos – Kristin i jedna osoba odpowiedzialna za bębny – Lee, ale to nasza cała trójka odpowiadał za noise na tym krążku. Wydaje się mi, że to była super kurewsko hałaśliwa rzecz od samego początku. Wymieniony przez ciebie The Ocean Of Mercy jest moim ulubionym w szczególności, gdyż moim jedynym w nim udziałem były ekstremalnie ciche struktury hałasu, nawet nie takiego zgrzytliwego, po prostu ponakładane na siebie warstwy sampli, nieczęsto dotyka mnie tak pozytywna perspektywa przy tworzeniu nagrań. Nie mam, kurwa, ochoty słuchać swojego głosu przez czterdzieści minut, słucham tylko raz, podczas masteringu i nigdy więcej. Nie wiem, jak to widzą pozostali, ale miło być w zespole i nie być na jego czele. (śmiech)
Dwa to twoja ulubiona liczba? Zaraz powiem, skąd to pytanie, o współpracy z The Body powiedziałeś raz: to projekt dwupłytowy, o podobieństwach w okładkach Trumpeting Ecstasy i Weeping Choir, iż nie sądzisz, by wyszło to poza te dwie płyty, albumy z Merzbow były też dwa, aż strach zapytać, czy Sightless Pit również czeka ten żywot.
To zabawne, nigdy na to nie myślałem w ten sposób, łączą się one w pary. Wiesz co, wydaje się, że to nic więcej, jak tylko zbiegi okoliczności. Choć lubię kiedy zespoły mają tematycznie bliskie sobie płyty. W tym kierunku dążę, a może czasami warto po dwóch podobnych rzeczach pójść do przodu. Jeśli miałbym zgadywać, nie sądzę, by były tylko dwa krążki Sightless Pit, mimo że tyle czasu zajęło nam przygotowanie debiutu, na pewno będzie jego następca, ponieważ zaczęliśmy nad nim prace w tym roku, ale co dalej, tego nie wiem. Może po tych dwóch się rozejdziemy, jeśli tak się stanie, a przyjemne wspomnienia pozostaną po pracy nad dwójką, nie ma sprawy. A co do Full Of Hell, tak się po prostu ułożyła współpraca z Markiem McCoyem, który stał się ogromną częścią tego, co robimy, a jestem fanem jego prac. Ta ascetyczna identyfikacja wpasowała się do ostatnich albumów, ale na pewno nie będzie trzeciej współpracy, chcemy spróbować czegoś nowego. Natomiast te połączenia w parach nie są częścią żadnego procesu, jakiemu podlegamy i choć podoba się mi, jak się ze sobą łączą, to jednak są przypadkiem. (śmiech)
Na każdym materiale Full Of Hell, a przesłuchiwałem ostatnio całą dyskografię, jest coraz mniej ograniczeń, pamiętam, że słuchając Weeping Choir naszła myśl, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie waszego kolejnego kroku, oprócz tego, że to będzie coś jeszcze bardziej eklektycznego. I po tym, co wcześniej powiedziałeś o nowej płycie, że ma być wolniejsza, chyba mogę mieć rację.
Z naszego punktu widzenia zabawne jest bycie w takim miejscu. Ludzie z taką łaskawością podchodzą do naszej twórczości, iż nie czujemy żadnej presji, by zostać w jakikolwiek sposób określeni. Zawsze tworzyliśmy ciężki, surowy stuff, z perspektywy Full Of Hell nie mogę nawet wyobrazić, że nie robimy czegoś super ekstremalnego, ale nawet nie śniłem, że nagramy coś z Health. Nic do nich nie mam, to naprawdę fajny zespół, po prostu nie wyobrażałem sobie by byłoby to możliwe. A obecnie wszyscy są tacy otwarci, przecież ten kawałek ma czysto zaśpiewany refren, a mimo to jest pojebany. Zabawne jest to, co powiedziałem wcześniej, iż nowa płyta Full Of Hell będzie wolniejsza. Nie chciałbym zdradzać tajemnicy, koniec końców jest tam cała masa pojebaństwa i blastów, nawet jeśli powiemy, że coś jest wolniejsze, wcale kurwa takie nie jest. (śmiech) W pewnych fragmentach słychać takie inklinacje i dają radę, ale tak, czy siak robimy co chcemy i słychać, że to my.
Ten kawałek z Health to chyba najchwytliwsza rzecz w całej waszej dyskografii.
Health jest chwytliwym zespołem. Fragmenty utworu, jaki do nich wysłaliśmy, riffy, bębny same w sobie były już chwytliwe, a oni są geniuszami w składaniu tego w całość, podłożyli chwytliwy tekst i wyszła miła niespodzianka. Zaprosili nas, dobrze się bawiliśmy, najchętniej zrobiłbym z nimi więcej. Nawet jeśli parę osób odwróciłoby się od nas. Nie idziemy konkretną ścieżką, jak np. kapela death metalowa, którą ani nigdy nie byliśmy, ani nigdy nie chcielibyśmy zostać, mimo że czerpaliśmy garściami z tego gatunku. A dzięki kooperacji z Health na pewno odwrócili się od nas ci najbardziej zatwardziali wyznawcy.
Nigdy nie powiedziałbym, że Full Of Hell jest death metalowym zespołem, w moich oczach nigdy takim nie był.
Oczywiście, że nie.
W początkowych latach bardziej punkowo-hard core’owi, później poszliście w stronę grindu, ale próbowałem uchwycić ten moment, w którym skierowaliście się w stronę grindowo-noise’ową, co jest jak najbardziej wynikiem waszego osobistego i zespołowego dojrzewania, jednak wydaje się mi, że takim przełomowym momentem mógł być Thee Insurmountable Wall ze splitu ze Spywar, gdzie zmiksowaliście pokurwiony, ciężki noise z żeńskimi wokalami na kościelną modłę.
Masz rację. To był dowód na to, iż jesteśmy coraz lepsi w tym, co robimy. Bardziej ogarniamy instrumenty, słuchamy więcej muzy, podążamy do przodu, to niełatwy proces, ale owocuje tym coraz lepszą jakością każdego wydawnictwa.

Nie ukrywam, że byłem pod wrażeniem połączenia Full Of Hell z Merzbow, z jednej strony naturalnym, z drugiej pod aurą tajemniczości aż do momentu, kiedy Masami powiedział w jakimś wywiadzie: Jeśli przez hałas rozumieć niekomfortowy dźwięk, to muzyka pop jest dla mnie hałasem oraz ideą dźwięku jako hałasu. Wiem, że to było sześć lat temu, jednak uważam, iż od tamtego momentu wasze poszukiwania i eksperymenty stały się bardziej świadome i jeszcze odważniejsze.
Bezsprzecznie. Zawsze w kontekście Full Of Hell podkreślam przypadkowość. Nie założyliśmy zespołu celem kolaboracji z kimkolwiek, nawet nie braliśmy tego pod uwagę. Wiedzieliśmy, że nagramy pełno splitów, będziemy jak Man Is The Bastard, czy inne kapele powerviolence-grindowe wydające masę splitów, ale jakieś współprace nie mieściły się mi w głowie. Do czasu, gdy spotkaliśmy Balazsa, a okoliczność nadarzyła się sama, kiedy stwierdził: yo, powinniście nagrać coś z Masami. A my mu na to: pojebało ciebie do cna. Było sporo presji i za chuja nie wiedziałem, co z tego wyniknie, nie mieliśmy doświadczenia, było to nasze pierwsze podejście w temacie. Masami przebywał w Japonii, a presja była tak duża, że przestaliśmy zwracać na nią uwagę. Mogliśmy za to przeskoczyć na wyższy poziom, byliśmy nieznanym bandem, a naprzeciwko był pieprzony Merzbow. W momencie, gdy materiał wyszedł część osób podszedł, a część mówiła, że jest spoko, ale to nie taka kolaboracja jakiej oczekiwali i woleliby większego udziału Masami. Mieliśmy jednak swój plan, to jedna z tych rzeczy, na które patrzysz z perspektywy czasu i mówisz: cholera, może powinniśmy zrobić to trochę inaczej, ale to bezsensowne podejście. Współpraca z Masami otworzyła nam oczy, a granie z nim na żywo jest bezkompromisowe, chore, chcesz to robić ile tylko się da. Całość jest improwizowana, jest geniuszem, stary. Nauczyliśmy się od niego dużo, a jeszcze więcej od The Body i na pewno będziemy się uczyli od każdego, z kim będziemy nagrywali.
Zgodzisz się, że o ile imienny album był bardziej połączeniem Full Of Hell z Merzbow, o tyle Sister Fawn to bardziej Merzbow z Full Of Hell? On zdominował tamto nagranie.
Na tym polegał pomysł: co wyjdzie z płyty Full Of Hell z Masami, jeśli to on będzie odpowiedzialny za noise, który do tej pory był w naszych rękach. Noise stanowi u nas jakieś 20-30%, co więc się stanie, jeśli Masami stanie się częścią drużyny. A na drugiej płycie to my udzielimy mu wsparcia. Odbicie sytuacji z koncertów, kiedy podążamy za nim. Dzięki, że zwróciłeś na to uwagę, taki był nasz zamiar.
No dobra, a co znalazłeś takiego specjalnego i interesującego w Full Of Hell, że stało się to dla ciebie czymś specjalnym, w co zaangażowałeś się w 100%?
Wiesz co, pierwszą kapelę założyłem mając 12 lat i momentalnie straciłem zainteresowanie innymi tematami, hobby, tym co działo się w szkole, miałem w to wbite. Kilka zespołów później, będąc w szkole wyżej grałem w bandzie, który koncertował, organizowałem tyle koncertów, ile się tylko dało, a gdy trafiłem do college’u, gdyż taka jest kolej rzeczy, ponownie szukałem dla siebie miejsca do grania. Każdemu swojemu zespołowi dawałem 110% siebie, ale nie spotkałem nikogo, kto byłby w stanie rzucić wszystko i wskoczyć do vana, a tylko tego pragnąłem, marzyłem o graniu koncertów, tworzeniu własnej muzy, mojej najprawdziwszej miłości w życiu. I spotkałem Spencera, który z innymi kolesiami już założył Full Of Hell, ale nic jeszcze nie nagrali. Nigdy wcześniej nie spotkałem kogoś takiego jak on, jeśli swoje zaangażowanie określam na 110%, to jego na 110 000%. Ten koleś organizował super podziemne trasy, kiedy jeszcze nikt nie wiedział o istnieniu Full Of Hell, a ja nie rozumiałem dlaczego jest w tym taki dobry. Wiedziałem natomiast, że chcę być w kapeli z tak oddanym sprawie gościem. I może dlatego nam się udało, że nie mieliśmy żadnego planu oprócz władowania się do vana, grania koncertów i robienia własnej muzyki. To wszystko, o czym myśleliśmy i co robiliśmy. Po ponad dziesięciu latach nic się nie zmieniło. Każdy najmniejszy sukces nas nakręca. W tamtych raczkujących czasach nie mieliśmy żadnego interesu, żeby robić cokolwiek innego od grania koncertów, spania w busie i poznawania przyjaciół, których nie mieliśmy. Większość z tych, którzy wówczas nimi zostali, są naszymi przyjaciółmi do teraz. I wraz z rozwojem, rosło moje zaangażowanie, podwójnie, potrójnie, poczwórnie itd. Zdarzyła się tona słabych sytuacji po drodze, ale Full Of Hell i tak jest moją obsesją. Nie mamy wielkich planów, chcemy tylko nagrywać płyty oraz śmigać w trasy. To bardzo proste i sprawdza się. Kasa też nie jest najważniejsza, moglibyśmy robić zupełnie inne rzeczy, zarabiając na nich więcej siana, czuć się komfortowo, nie chodzić głodnym, ale kochamy tworzyć muzę. I jak długo utrzymamy tę czystość myślenia, tak długo będziemy zmotywowani.
Zastanawiało mnie skąd u ciebie taka otwartość na dźwięki i dotarłem do wywiadu, w którym poruszyłeś temat rodziców i muzyki, jakiej słuchaliście w domu i jaką nasiąkałeś od dziecka. Przybliż ten temat.
Muzyka odgrywała ważną rolę w moim domu, miałem to szczęście, Moi rodzice ciągle czego jej słuchali, grała non stop. Wkręcili się we wczesnego punka, Bad Brains, Dead Kennedys, co później przeszło i na mnie. Zaś kiedy byłem dzieciakiem słuchali permanentnie i w olbrzymich ilościach Grateful Dead, Dylana, tego songwriterskiego gówna. Kochali też bluegrass i była to jedna z tych rzeczy niełatwych do skategoryzowania, wkręciłem się mocno, pokochałem te melodie, różne odmiany. Byli otwarci na to, czego słucham, dawali wsparcie, gdy wkręciłem się w punk, choć nie sądzę, żeby rozumieli metal i noise. Chcieli też, abym grał na jakimś instrumencie, mój ojciec miał gitarę i banjo, a mama flet i skrzypce, w domu była też mandolina, fortepian. Spójrz, ile miałem szczęścia. Nie jestem utalentowanym muzykiem, jestem dobry w przenoszeniu słów na papier. I tyle. Umiem jedynie troszkę grać na każdym z instrumentów, ale że rodzice stawiali je naprzeciwko mnie, wszystko nabierało sensu i zechciałem zostać muzykiem. W chwili obecnej, kiedy gram noise, moi przyjaciele grają noise, podobnie do kapel, z którymi gramy trasy, lubię posłuchać popu, folku, spokojniejszej elektroniki, ale i mnóstwo różnego chujowego syfu, dlatego uważam, że wchodzenie w inne rodzaje muzyki jest odświeżające, bo też dlaczego nie miałbym słuchać nowych rzeczy, co stoi na przeszkodzie.
Pamiętam, jak ze dwa lata wstecz rozmawiałem z Lee z The Body i gdy w pewnej chwili powiedział, że jest fanem Justina Timberlake’a, pomyślałem: co do chuja?!
(śmiech) Zabawne, nie mówił mi o tym, ale też wcale nie jestem zdziwiony, kocha pop, uwielbia The Weeknd, moim zdaniem on miał wpływ na na kilka ostatnich krążków The Body w stopniu większym, niż się to komukolwiek wydaje, szczególnie tekstowo. Ubóstwia takie smutne piosenki miłosne. Osobiście, w tym roku przesłuchałem kilka metalowych płyt, ale to czego głównie słuchałem nawet ciężko opisać, coś na styku hip hopu, r’n’b i tumblr popu. Znajomi nabijają się ze mnie, że to jakieś tic tocowe dziwności, gdy nawet nie wiem, jak się tego używa, ale znam piosenki, które stają się viralami i po nim krążą. Stałem się, jak taki głupkowaty dwudziestoletni studenciak słuchający lo-fi bits & chill, ale z drugiej mańki i dobrze wyprodukowanych bitów. Odkrywam muzykę, której nie tknąłbym mając dwadzieścia lat, bo wtedy chciałem słuchać jedynie pieprzonego grind core’a i noise’u. Musiałem być taki prawdziwy, że nigdy nie puściłbym sobie popu, ale ciągle się uczysz i jest pełno inteligentnego popu.
Miałem bardzo podobnie, w wieku nastoletnim byłem typowym metaluchem, a później zacząłem miksować muzykę tak bardzo, że było to dziwne dla znajomych, a dla mnie całkiem normalne, że puszczam Kylie Minogue, później Emperor, a następnie jakiś jazzik.
Cudownie! I co w tym było dla nich dziwnego? Pozwól, że zapytam teraz ciebie, czy nie sądzisz, że słuchając tych rzeczy jedna po drugiej doceniałeś je o wiele bardziej? Emperor brzmiał tak kurewsko chłodno i nieprzyjemnie, jeśli posłuchałeś go po np. Taylor Swift. Odkryłem w sobie pasję do wielu gatunków o wiele mocniej kiedy wgłębiałem się w różnice między nimi. Uwielbiam kontrasty. Nie da się prawdziwie przetrawić dobrych rzeczy w życiu, jeśli nie towarzyszy temu cierpienie albo walka. To samo z muzyką, jak możesz prawdziwie poczuć, jak cholernie hałaśliwy jest Vomir, jeśli nie zapoznałeś się z drugą stroną spektrum i grą na harfie Mary Lattimore. Wszystko staje się lepsze. Na trasach, moimi ulubionymi zespołami są tego, które grają wolno, jak Primitive Man, czy The Body. Będąc na miejscu kogoś, kto po prostu wybiera się na gig The Body żeby poznać coś nowego, byłbym bardziej porezany, niż po słuchaniu blast bitów przez dwadzieścia minut.
Pamiętam, jak lata temu zarzucałem Monoliths & Dimensions Sunn O))), a później jakieś grindowe wyrzygi i ciekawym zjawiskiem była praca serca, która niesamowicie zwalniała, a później gwałtownie przyspieszała. Co za kurewsko dziwne doznanie.
Zajebiście, stary.
A’propos metalu, pisuję też do magazynu metalowego i zostałem ostatnio zapytany o wybranie top10 metalowych płyt zeszłego roku i to było mega trudne, bo stary, słucham wszystkiego, ale metalu akurat najmniej.
Stary, rozumiem to. Nie krytykuję nikogo, kto jest naprawdę wkręcony w konkretny gatunek, ale to nie ja. Wiesz co, z metalowych płyt jest jedna zajebiście dobra, zespół nazywa się Black Curse i pochodzi z Denver, wydali w tym roku krążek, kurewsko obrzydliwy. Wiem, że udziela się tam Jon z Primitive Man i gra koleś z Blood Incantation, ogólnie ludzie z tamtejszej sceny. Black Curse jest zajebiście paskudny, grają black death metal, z war-metalowym zacięciem, nie biorą jeńców. Wracając do kwestii granie wolne vs szybkie, lata temu Sunn wziął na trasę taki grindowy band Dead In The Dirt, który mega lubię. Co prawda nie byłem na tym koncercie, nie grali w okolicy, ale samo to połączenie szybkiego i brutalnego Dead In The Dirt, grającego przed Sunn musiało być wstrząsające. Sunn zwykł zabierać na trasy kapele powodujące dyskomfort, czasami grali z Earth, ale głównie grają z zespołami, które nie brzmią, jak oni, bo też niewiele zespołów brzmi w ten sposób.
Pamiętam, że kiedy pierwszy raz zarzuciłem Sunn, to ich wyśmiałem, byłem tak wkręcony w metal: co za gówno, jakie wolne, na dodatek bez rytmu.
(śmiech) To takie ekstremalne z punktu widzenia brzmienia! (śmiech)
Dokładnie! A później odkryłem właśnie ten ekstremalny aspekt, kiedy rozkręciłem gałkę z głośnością i poczułem, jak drżą ściany w chacie, pomyślałem sobie: co tu się odpierdala?!
(śmiech) Stary, macie w Polsce taki festiwal, gdzie oni grali w jakiejś dużej fabryce, z tego co mówili znajomi. I opowiadali, że dwie, czy cztery mile dalej było tak głośno, że nie słyszeli co do siebie mówią. (śmiech) Geniusz Sunn tkwi we współpracy z innymi, ponieważ sama forma jest prosta. Spójrz na The Body, są o wiele mniej dronowi od Sunn, jest ich również dwóch i jeśli rozłożysz ich schemat na papierze, wychodzi na to, że mogą podjąć współpracę z każdym, kto jest spoko. Wspólny album Sunn z Boris jest zajebiście wspaniały, kocham to połączenie.
Mają na tym longu mój ulubiony kawałek na zawsze Her Lips Were Wet With Venom. Acz no powiem tobie, że słyszałem podobną historię o Sunn od swoich znajomych, którzy byli na tym samym festiwalu i wszystko się zgadzało. Mnie się udało zobaczyć ich w Berlinie w 2019 roku i byłem rozczarowany jednak, a to ze względu na limity głośności. (śmiech)
Nigdy, przenigdy nie chciałbym ich widzieć w Szwajcarii, ponieważ tam limit głośności wynosi 90 db. Będąc na trasie z The Body w Europie i było z tego powodu naprawdę śmiesznie. The Body jest najbardziej efektywne, kiedy gra głośno, kiedy grają cicho też jest spoko, ale jednak powinni grać bardzo głośno, a w takich miejscach, jak Paryż, czy Szwajcaria było tak cicho, że wokalista mógłby krzyczeć bez mikrofonu, a i tak przekroczyłby te limity. Czego od nas wtedy oczekujesz? Przecież to brzmi, jak zabawkowa wersja The Body. W Szwajcarii po przekroczeniu limitów decybeli w lokali pojawiła się policja i dostaliśmy pięć tysięcy franków kary, to nie było tego warte. Moim ulubionym utworem na longu Sunn z Boris jest The Sinking Belle, jest tak melodyjny i piękny, jeśli pociągnęliby ten kierunek byłoby cool.
Mnie podchodzi ta bardziej dronowa wersja Boris.
Rzecz jasna. Obracali się w różnych gatunkach, choć nie znam całej ich dyskografii, jedynie kilka krążków.
Nagrywali płyty popowe, stoner rockowe, a później nagrali dronowy album i zgłupiałem doszczętnie.
Tak, stary. Mieli też płyty noise’owe. Ten zespół jest naprawdę nieodgadniony. Są głośnym, rockowym bandem, ale mogą być też kimkolwiek zechcą i nie jesteś w stanie odgadnąć, czego możesz oczekiwać.
Wrócę na chwilę do Merzbow. Słyszałeś album koncerty, jaki popełnił z Alexem Empire? Nagrali w CBGB i kopie dupsko równo. Powinieneś go sprawdzić.
Jestem teraz uziemniony, na pewno posłucham. Jego dyskografia jest tak bogata, że czasami ciężko wybrać, od czego zacząć. Jednym z moich ulubionych jest Merzdub, który powstał przy udziale Jamiego Safta, abstrakcyjna dubowo-reggaeowa płyta. Bardzo dynamiczna, ale i rozmarzona, kocham ją. Ukazały się też krążki, przy których opada mi szczęka, np. koncertówki, które wydaje ciągle. Mam kilka rzeczy opowiadających o ptakach, nagrania z koncertów w Australii, w chuj dobrych, ale nigdy wcześniej w życiu ich nie widziałem. Podczas naszej pierwszej wizyty w Australii spotkaliśmy kilka osób, które mówiły: wydałem płytę Merzbow. (śmiech) Występowaliśmy na urodzinach jakiegoś dzieciaka pośrodku, kurwa, niczego i z lasu wyszedł jakiś kolo mówiąc: siemano koleżko, wypuściłem drewnianą 7” Merzbow. A ja na to: o co tu, kurwa, chodzi? Wiesz, przypadkowy ktoś. W ten sposób nawiązuję znajomości po całym świecie z ludźmi, którzy pracowali z Masami. Nie spotkałem nikogo równie płodnego, co on.
Słuchaj, jaki jest najdziwniejszy album, jaki słyszałeś kiedykolwiek?
Najdziwniejszy? Stary, to trudne pytanie. Spencer przysłał niedawno coś, psychodeliczno-folkowy noise, z grubą ilością nagrań terenowych, zmiksowanych z folkowymi instrumentami, ale to było takie nieuporządkowane. Za cholerę nie pamiętam, jak to się nazywało. Daj mi chwilę… Nie znajdę tego teraz. W Massachusetts stacjonuje Barn Owl, który niekoniecznie nazwę super dziwnym, lecz w swoim czasie zabrali mnie. Grają noise, w secie, którym byłem owładnięty jeden z kolesi, wyglądający na metalowca grał różne dziwne rzeczy na gitarze siedząc na podłodze, basista grający palcami na podwieszonym pod szyją instrumencie nie mając podłączonym żadnym efektów, czysty dźwięk, brzmiało to jak plumkanie. Z miejsca pokochałem, nie pamiętam żebym myślał pod kątem, jakie to zajebiście dziwne, ale pamiętam tę nieoczywistą dziwność.
Dzięki tobie odkryłem swoją najdziwniejszą płytę Plastic Anniversary Matmos.
Stary, jest niesamowita, piękna. Ci kolesie są pieprzonymi geniuszami, potrafią tworzyć muzykę przy pomocy wszystkiego. Widziałem wideo, jak drapią po ludzkiej czaszce robiąc z tego sample.
Wiem też, że kolekcjonujesz nagrania paranormalne. Kiedy to się zaczęło i jakie perełki masz w kolekcji?
Nie nazwałbym tego kolekcjonowaniem, przeglądam tylko internet w ich poszukiwaniu. Uwielbiam je, ale nie na tyle, żeby świrować ze zbieraniem. Znalazły swoje miejsce na przeszłych nagraniach Full Of Hell. Kocham tego typu dźwięki. Prawdopodobnie wzięło się to z poszukiwania wytłumaczenia strachu przed śmiercią. Interesuję się, co jest dalej, czy cokolwiek istnieje poza rozumieniem. Chciałbym znaleźć tego rozwiązanie. Zawsze interesowały mnie duchy, byliśmy rodziną owładniętą przez ten temat. Moja babcia miała obsesję na tym punkcie, słyszała duchy, w sposób logiczny znalazły swoje ujście w naszej twórczości.
Osobiście w duchy wierzę, gdyż miałem z tym swoje przejścia.
Nazwałbym siebie optymistycznym sceptykiem. Naprawdę chciałbym wierzyć i czekam tylko na odpowiednią okoliczność, kiedy do tego dojdzie. Miałem jedno tego rodzaju doświadczenie, historia jest zbyt długa żeby ją teraz w całości przytoczyć, ale to było bardzo bardzo przerażające. W wieku 14 lat spotkałem się ze znajomymi, którzy zarzucili zbyt dużo narkotyków, byłem sXe więc miałem czystą głowę i jeden z nich może zrobił koktajl z dragów, ale zaczął mega mocno tripować, w sposób świadomy, ale i cholernie bardzo przerażający. Opowiadał o naszych rodzinach, był totalnie wyjebany, ale całkowicie świadomy jednocześnie, że jest opętany przez Archanioła Michała, co samo w sobie jest absurdalne, ale opowiadał też, kto z naszych rodzin umarł, a kto umrze, mówił o nas, jak się prowadzimy, jako ludzie, co robimy. Prorocze i zatrważające. Narobiliśmy w spodnie zarówno my, jak i osoby, którym o tym opowiadaliśmy. Już nigdy nie wrócił do siebie i po pewnym czasie zniknął. Jeden z moich przyjaciół umarł, było to dziwne. Moment w życiu, kiedy stwierdzasz: ja pierdole, to się dzieje naprawę, muszę zmienić swoje nastawienie. Zabawne jest to, że kiedy doświadczasz tego, masz poczucie, że to zachodzi cud, ale też jak szybko umysł racjonalizuje takie zdarzenie do miejsca, kiedy przestajesz po prostu o tym myśleć. Naprawdę otworzyło mi to oczy. Niedługo później znowu stałem się sceptyczny wobec tego faktu, może poprzez wzgląd na udział narkotyków, historia rodem z filmów. Co nie zmienia, że mój umysł cały czas jest otwarty i czujny nawet to tym fakcie. Czuję, że jestem osobą uduchowioną, lecz nie w konkretnym kierunku. Cokolwiek się stanie, moje serce jest otwarte.
Moje doświadczenie jest takie, że po prostu pewnej nocy, będąc absolutnie trzeźwym poczułem i zauważyłem, że dusza opuściła ciało i lewituje nad nim. Wtedy miałem już pewność, że jest to możliwe.
Chciałbym mieć na to konkretny dowód. Podejrzewam, że dla niektórych to już kwestia wiary, projekcja astralna, transcendencja, nie związana z żadną zachodnią religią, a z kulturami starożytnymi. Nie mam wątpliwości, że wielu rzeczy nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć, a nauka bywa w tym względzie ograniczona. Są faktami, dopóki nauka nie udowodni, że jest tak, a nie inaczej.
Z tego, co wiem, mieszkasz w odosobnionym miejscu, jednak za sąsiadów masz zwolenników Trumpa. Jak się żyje w takiej okolicy?
(śmiech) Czasami wkurzają, w szczególności teraz, gdy świat zachodni skręca w prawą stronę. Nie jest tutaj łatwo w ten covidowy rok, który ma wpływ na całą planetę i jestem przekonany, że w Polsce ludzie pierdolą te same rzeczy, co moi sąsiedzi. Wiosną pandemia pustoszyła główne miasta, jaka część społeczeństwa ma jakieś pojęcie o epidemiologii? Prawie nikt, włączam w to siebie, więc kiedy covid uderzył w główne miasta, a ludzie zaczęli nosić maski i ukrywać się za przyłbicami, tutaj nic takiego nie miało miejsca, ponieważ moje rejony nie zostały zaatakowane. Wszyscy ci ludzie propsowali polityków bredzących, że nic takiego nie grozi. I w to uwierzyli. Jeśli twoim światem jest najbliższe sąsiedztwo, nie ma mowy o jakimkolwiek wirusie, nikt przecież na to nie umarł. Bywa zatem ciężko, czasem nie czuję powiązania z ludźmi mieszkającymi w okolicy. 99% sąsiadów, to mili, przesympatyczni ludzie, w takiej okolicy wychowywałem się całe życie, a to że doświadczyłem istnienia innych kultur wynika, że z zaszczytu bycia częścią zespołu i podróżowania w różne miejsca świata. Natomiast starsi ludzie prawie nigdzie nie wyjeżdżali, mają swój światopogląd kreowany przez media, a przez ostatnie cztery lata płynący przekaz był żenujący. Ludzie żyją w jakiejś alternatywnej rzeczywiście, karmią się bredniami z twittera, wciąż uważają, że komuniści chcą przyjść i ich pozabijać, to szalone. Taka jest negatywna strona social mediów, z jednej strony dają im podgląd na to, co dzieje się na świecie, ale z drugiej zaginają rzeczywistość. Nie mają pojęcia o walkach rasowych, bo ta okolica w 99% jest zamieszkała przez białych. Owszem, gliniarze są spoko, w mieście mieszka dwa tysiące ludzi, ale nie ma żadnej różnorodności, nie mają zdania o sytuacji czarnoskórych Amerykanów, ani innych mniejszości. Doprawdy staram się unikać rozmów o moim zespole, to jednak bardzo konserwatywna okolica, nie osądzają mnie o bycie w kapeli o nazwie Full Of Hell, ani o poglądy antychrześcijańskie, ale brak mi poczucia jedności z nimi. Nie wiem, jak to działa w Polsce, ale tutaj starsze osoby chcą rozmawiać o polityce, zapytasz o pogodę, a usłyszysz, że nadchodzą pieprzeni komuniści. I już wiem, że sobie z nimi nie porozmawiam, mimo całej sympatii jaką ich darzę, jednak kiedy już dojdzie do takiej rozmowy, staram się być niezwykle uprzejmy, ponieważ nie uważam za racjonalne skakanie sobie do gardeł. Mówię tylko: słuchaj, postaraj się wyobrazić sobie przez sekundę, że rasizm tutaj istnieje, zaakceptuję to, iż nie mamy takiej samej perspektywy, ale nie wiesz, co czuje reszta Ameryki. I mogę zaakceptować twoje ograniczone postrzeganie świata, ponieważ sam takowe posiadam. Dostali świra na punkcie Antify. To takie zabawne, przecież oni istnieli zanim jeszcze po raz pierwszy odwiedziłem Europę, dla mnie to ideologia podobna do tej punkowej: anty-faszyści. Bardzo proste. A w amerykańskiej popkulturze Antifa to zorganizowany gang, który ma swojego przywódcę. Takie głupie to i zabawne. Black Lives Matter uważają za eksterytorialną organizację, której prawdziwym celem jest usankcjonowanie potajemnie pedofilii i wywrócenie do góry nogami ich stylu życia. Bywa ciężko, ale mówiąc o mnie, mieszkam w uprzywilejowanym miejscu, jestem białym kolesiem z Pensylwanii, dobrze mi tutaj, nie muszę wnikać w bzdury wygadywane przez innych. Są też i dobre strony, organizowane są parady, zamieszkują te rejony dobrzy ludzie. Uważam, że siłą napędową ich sposobu postrzegania świata jest brak empatii i wykształcenia, jednocześnie nie oznacza to, że ludzie w okolicy to głupki, sam jestem pieprzonym idiotą. Po prostu należy sporo zobaczyć, dużo czytać, nabierać wiedzy, jak żyją mieszkańcy innych części świata i zaakceptować, że każdy ma prawo żyć tak, jak uważa za stosowne. Zawężone horyzonty to również kwestia religii, żyje tu wielu mormonów, którzy z reguły są miłymi ludźmi, ale inaczej postrzegają zwierzęta, czy seksualność przez aspekt religijny.
Zaobserwowałem, że ten pandemiczny czas spędzasz na drukowaniu bootlegowych koszulek, niektóre są zaskakujące, jak te z wizerunkami Dolores O’Riordan, Adama Sandlera, ostatnio Tolkiena. Skąd czerpiesz inspiracje do nich?
Uwielbiam drukować, dla zespołów i w ogóle. Celem tego projektu było zrobienie każdej koszulki, jaką tylko chcę, a jaka jeszcze nie powstała. Nie mam konkretnego wzorca, mam potrzebne narzędzia i to robię. Nie wiem nawet jak nazwać ten styl. Natomiast uwielbiam wygląd starych punkowych koszulek i jak mogą wyglądać tak chłodno i posępnie, jak ta z Tolkienem, idę w tym kierunku. I w tym tkwi duch Tolkiena, czczę jego prace, tak bardzo go kocham. Doszedłem do wniosku, iż nie ma odpowiedniego wzoru, w jednym kolorze, prostego, wyjebanego. Z nadmiaru wolnego czasu zacząłem produkować koszulki, jest z tym ubaw. Wydrukowałem w tym roku też koszulki starych japońskich noise’owych kapel. Staram się unikać podziemnego DIY stuffu, chyba że nie powstał żadny wzór danej kapeli. Nie sądzę, ażebym przestał to robić, zamierzam wytwarzać po kilka wzorów rocznie. Ma to być, coś co mnie rozśmiesza i coś co kocham, połączenie tych dwóch elementów, jak ten wzór z Adamem Sandlerem, będzie koszulka z Johnem Belushi, jest wzór ze Stevem Buscemi. Widziałeś Fargo? Potrafi wyglądać przystojnie i jak gangster jednocześnie. A niekiedy jak dupek, spocony koleżka z filmów kryminalnych.
Podoba się mi wyraz twarzy Sandlera na koszulce.
Tak. (śmiech) Wygląda jak głupek. Zaskoczyłem tym wzorem, a lubię jego filmy z lat 90. Nie da się ukryć, że utrudnia się mu życie przez te gówniane filmy dla Netflixa, ale jego debilne poczucie humoru jest doprawdy zabawne, zagrał też w ciekawych serialach, które chciałbym żeby zostały w końcu docenione.
Wciąż jesteś wkręcony w oglądanie debilnych , dziwnych kanałów na youtube?
To zabawne, że i o tym wiesz. Tak, oglądam sporo youtube, subskrybuje kilka kanałów. Uważam to miejsca za piękne miejsce. Jest dużo gówna, jak na każdej darmowej platformie, gdzie możesz mówić różne głupstwa, ale pozwala też na wyrażanie siebie bez płacenia. Śledzę kolesia z okolic, który recenzuje filmy, zabawki i jedzenie. Dziwny kolo, pisze książki i cały czas coś wrzuca, jest co oglądać. W ten pandemiczny rok nie spotykałem za wielu ludzi, oprócz tych z youtube’a, które jest ponad rzeczywistość, siedzą kolesie i rozmawiają o niczym, to głupkowate, ale i prawdziwe. Masz wgląd w ich życia, możesz ich finansować, cokolwiek. Czasami jest śmiesznie, czasami niekoniecznie, za każdym razem fascynująco. Wolę to od nadawców telewizyjnych. Masz tam prawdziwe show, świetnie wyprodukowaną zawartość, całymi dniami mogę oglądać najbardziej popieprzone i obskurne gry wideo, które sądziłem, że lubię tylko ja. Jest taki youtuber, który przez cztery godziny gra ultraszybko na gitarze, to szalone, gra dosłownie wszystko. Kocham youtube. To okno do ludzkich dusz, bez cenzury, bez filtrów.
Przeglądając zdjęcia Full Of Hell mój wzrok przykuły dwie kwestia: ujęcia koncertowe oraz ujęcia z sali prób. Opowiedz właśnie o tym miejscu?
Okej, mamy dwie. Wszyscy oprócz mnie, mieszkają w małej miejscowości wypoczynkowej Ocean City w Maryland. Przez większość czasu próby mamy w małym pokoju nad garażem w domu rodziców Spencera. Są tam kotary od podłogi po sufit i pełno plakatów z jego dziesięcioletniej działalności w muzyce, różnego typu artefakty związane z Full Of Hell, jest tam trochę syfiaście, gdyż nigdy tam nie sprzątamy. Znajdziesz tam ze trzy i pół zestawu perkusyjnego, rozwalone bębny, różne wzmacniacze, gitary. Jak Spencer był małolatem mieliśmy tam swój pokój, wypełniony gadżetami Misfits. To naprawdę spoko miejscówka. Przed wyjazdem na trasy, wpadam tam kilka dni wcześniej, by pograć i przy okazji tam sypiam. Nasz basista nawet tam mieszkał przez kilka miesięcy, to chore. Mam miłe pacholęce wspomnienia związane z tym miejscem, jest tam maksymalnie ciemno, ale i miło na swój depresyjny sposób. Taka moja jaskinia, w której mogę spać tak długo, jak tylko zechcę, bo i tak jest tam ciemno, nikt nie przeszkadza. Natomiast w tym roku graliśmy w salce naszego bębniarza. Również mieszka z rodzicami i ma mieszkanie nad ich garażem, który to zamienił w swoją siłkę, gdzie namiętnie ćwiczy. (śmiech) Czyste miejsce do grania, byłem tam w ubiegły weekend. Ma zainstalowaną kamerkę go-pro, więc możemy nagrywać próby, taki poziom wyżej. Co nie zmienia, że nasze miejsca prób nie są takie na poważnie, jak u innych bandów. Nigdy nie ćwiczymy dłużej, niż godzina. Nie potrafię odpowiedzieć dlaczego, może ma na to wpływ szybkość kawałków i trochę czasu zabiera oczyszczenie pomieszczenia, a nie jesteśmy zbyt cierpliwi. Dlatego dużo pomysłów powstaje poza salką, a w niej jammujemy.
Dylan, ostatnia kwestia. Mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?
Hmmm… powinieneś pozwolić muzyce przemawiać. Pozostawać w zgodzie z dźwiękiem. Kiedy tworzę nabiera to tego znaczenia. Podążanie za dźwiękiem, który jest dla ciebie atrakcyjny, bez względu na gatunki i ograniczenia. Pozostawać prawdziwym. To dla mnie oznacza.
Posłuchaj: https://fullofhell.bandcamp.com