LARMO

Różne oblicza

Choć z samą nazwą LARMO zetknąłem się stosunkowo niedawno, bo kilkanaście miesięcy temu, to jak się okazało, stoi za nią osoba odpowiedzialna wcześniej za znany i poważany w industrialno-elektronicznym świecie projekt C.H. District. Na dodatek Mirosław Matyasik – bo o nim mowa, od niedawna zasilił również szeregi eksperymentalnych wywrotowców z Thaw. Jak nietrudno się domyślić, tematów do rozmowy nie tyle nam nie zabrakło, co nawet nie wyczerpaliśmy ich źródła.

Czy duże wyrzeczenia towarzyszą tobie, jako muzykowi?

To zależy kiedy. Robię to w różny sposób od lat trzydziestu. Początki były bardzo luźne, typu granie przed dwudziestką na bębnach w punkowo-hardcore’owych składach i o wyrzeczeniach trudno tu mówić, była to jazda bez trzymanki, grało się bez zastanawiania o wyrzeczeniach, niewiele mnie to kosztowało. A później było różnie. Miałem okresy, w których odszedłem od grania klasycznego, czyli porzuciłem perkusję na rzecz syntezatora, co traktowałem trochę hobbystycznie, a trochę miałem nadzieje i pretensje do tego, żeby było to coś więcej. Temat zaczął się trochę kręcić, zacząłem współpracować z teatrami, był czas kiedy nie pracowałem w ogóle, tylko zajmowałem się dźwiękiem, czy to swoim, czy w ramach współpracy z grupą performerską, ale tak szybko jak to się zaczęło, tak szybko się skończyło, ponieważ wdarła się w to szarość dnia i po prostu życie, trzeba było zarabiać na chleb i tutaj pojawiły się wyrzeczenia, ale w drugą stronę, a mianowicie powrotu do normalności, funkcjonowała w sposób dla siebie komfortowy. Natomiast nigdy nie odwiesiłem tego zupełnie, zawsze coś robiłem. Był czas kiedy robiłem bardzo sporadycznie, co prawda miałem to z tyłu głowy, ale poświęciłem się pracy zawodowej. A przez ostatnie sześć lat, paradoksalnie mając pięcioletnią córkę i w założeniu nie robiąc nic, wdarł się najtrudniejszy okres w moim życiu i robię najwięcej. Jestem bardzo aktywny, dostałem adhd związanego z robieniem czegoś albo wokół czegoś. A wyrzeczenia są klasyczne, typu: nieprzespane noce, wyjazd na czterodniową trasę i powrót o piątej rano do domu, zaczynając o ósmej pracę, albo odprowadzenie dziecka do przedszkola, ale ja chcę to robić, bez tego nie potrafiłbym funkcjonować. I nie wyobrażam sobie sprzedaży gratów, za które kupuję super wędkę i jadę dwa razy do roku na łososie do Norwegii. Będę to robił dopóki starczy sił i ktokolwiek będzie chciał zwracać na to uwagę. Taki sobie obrałem los i taki chcę mieć.

Rzeczywiście, od dłuższego czasu grasz praktycznie co weekend, nie chcę tego nazywać górnolotnie, ale panuje moda na LARMO, do tego dochodzi praca i rodzina. Łatwo jest się na tym wyłożyć, a sztuką jest zgrać wszystko tak, żeby nie ucierpiała rodzina, praca i pasja do grania.

Pracę mam na tyle poukładaną i elastyczną, że nie jest to praca od do, ale zadaniowa. I mimo, iż jest to korporacja mogę znaleźć czas na wyluzowanie w robocie i zagranie koncertów. Mam też fajną rodzinę, która to akceptuje i wspiera. Dobrze wiesz, że nie każdy partner, czy partnerka jest to w stanie znieść. To jest podstawa. Nie nazwałbym tego doskonałą umiejętnością poukładania, bo tak nie jest. Mnie się wydaje, że jestem monter, mój organizm to zniesie, umysł po czterech dniach grania będzie funkcjonował tak, jak przed wyjazdem, a wcale tak nie jest. Potrzebuję kolejnego dnia, żeby się przestawić, jest on praktycznie do wyrzucenia. Jesienią zagram, razem z tymi z Thaw, dwadzieścia pięć koncertów, co jest naprawdę bardzo dużo, jak na kogoś, kto grał trzy razy do roku. I jak bardzo podczas tych wyjazdów człowiek by się nie oszczędzał i chciał, żeby to wyglądało normalnie, to wcale tak nie jest. Jest to męczące, ale ja to lubię.

A jak się czujesz w roli notorycznego debiutanta? Masz kilkunastoletnie doświadczenie z C.H. District, ale jako LARMO i z Thaw debiutujesz, bo też nie wszyscy znają twoją muzyczną przeszłość.

Jak najbardziej mam tego świadomość. Miałem bardzo fajny czas z C.H. District lata temu, w 2003, 2004, 2005 roku, kiedy wydawałem dla francuskiej wytwórni, sporo jeździłem po świecie i gdybym mocniej się do tego przyłożył, to byłbym w zupełnie innym miejscu. Natomiast bardzo sobie odpuściłem, kolejną płytę wydałem po dziesięciu latach, a później praktycznie znowu nic aż do 2020 roku i pandemicznej edycji Wrocław Industrial Festival. Sam sobie zapracowałem na miano notorycznego debiutanta. I dużo ludzi, którzy zaczęli robić muzykę później niż ja, jest teraz w zupełnie innym miejscu, albo ich nie ma, albo są bardzo wysoko. Miałem różne okresy. Najpierw miałem do siebie trochę pretensji i żalu, później miałem trochę żalu i pretensji do świata, a z wiekiem przyszła refleksja, że po pierwsze, nie mam już tej pretensji i jej mieć nie będę, a po drugie, każdy jest kowalem swojego losu. Nie zawsze jest potrzebny talent, ale musi zgrać się kilka rzeczy, trzeba mieć dużo samozaparcia i pracować, dużo szczęścia, kontaktów oraz układów. Rzadko kiedy jest ktoś, kto wystrzeli ot tak, bez tych różnych zbiegów okoliczności, sytuacji oraz ludzi. A wracając do pytania, jak się z tym czuję, czuję się bardzo dobrze, przechodzę drugą muzyczną młodość, wymyśliłem LARMO bez ciśnienia. Stwierdziłem, że nagła zmiana wizerunku i oblicza jest bez sensu, lepiej zrobić coś nowego. Poukładałem sobie to w głowie, tego typu dźwięków w szufladzie miałem dość sporo i powoli zacząłem to robić. Te wszystkie rzeczy, o których wspomniałem, zaczęły się zbiegać. Zacząłem zabiegać o to, żeby wokół tego coś się działo, poświęciłem temu więcej pracy, po dziesięciu latach niebytności wróciłem na Śląsk, odnowiłem kontakty ze znajomymi, pojawił się pomysł, żeby zagrać z Gruzją i Jadem. Zagrałem przy pełnych salach, w ośmiu fajnych miejscach w Polsce, gdzie zobaczyło mnie bardzo dużo ludzi, a to dodało mi wiatru w skrzydła i pociągnęło kolejne rzeczy. Jako taki debiutant czuję się dobrze, nie mam żadnych oczekiwań ani pretensji do świata. Jeśli za jakiś czas okaże się, że siadło, to siadło. Z drugiej strony obawiam się, że może być nieco inaczej, coś się zacznie dziać i temu nie podołam. W lutym kończę pięćdziesiąt lat, może nie będę miał siły fizycznej, żeby to robić. Nie przeszkadza mi to, że nie jestem człowiekiem-legendą. (śmiech) Osoby z tych paru środowisk, które znam od wielu lat szanują mnie, wiedzą kim jestem i jak to wszystko wyglądało. To mi w zupełności wystarcza. Opowiem anegdotę z ostatniego grania z Zamilską. Na koncercie w Poznaniu, gdzie Zamilska sprzedała już praktycznie cały swój merch, to mi skoczyła sprzedaż koszulek dlatego, żeby ludzie mieli na czym zbierać jej autografy. (śmiech) Były też momenty, że ludzie przychodzili mówiąc, iż nie wiedzieli, że coś takiego istnieje. Myśleli, że jedyną ostrą elektronikę w tej części Europy robi jedynie Natalia. Publiczność Zamilskiej jest dość specyficzną grupą. Mam wrażenie, że w dużej mierze nie są to słuchacze takiej muzyki tylko słuchacze Zamilskiej.

Zamilska w ogóle jest specyficznym tworem. Niby jest to muzyka nazywana techno, ale ubierając np. koszulki Darkthrone daje sygnał, że wywodzi się z muzyki metalowej. I widać na koncertach, gdzie metalowcy bawią się przy jej muzyce, co było kiedyś nie do pomyślenia.

To jest w ogóle osobna dyskusja. Temat muzyki elektronicznej i metalowej jest moim konikiem. Możemy o tym za chwilę porozmawiać. Natomiast, Natalię znam od wielu lat. Nagle wystrzeliła z jednym numerem i totalnie jej poleciało. Przeniosła się do Warszawy w czasie, kiedy jeszcze tam mieszkałem i bardzo szybko odnalazła się w lokalnym środowisku. O jej metalowym obliczu nie miałem zielonego pojęcia, ale rozmawiając z nią wiem, iż to nie jest ściema, rzeczywiście lubi takie rzeczy i ją to fascynuje. A wracając do łączenia światów. To miało miejsce na świecie już dawno. Te środowiska wymiksowały się lata temu. Zawsze ubolewałem nad tym, że u nas twardogłowi true metalowcy gardzą tym, miało być bardzo metalowe, a jak ktoś dodawał trochę elektroniki stawało się to sraczką. Dopiero od paru lat takie rzeczy się dzieją, ale w Stanach normą był koncert grindowy poprzedzony elektronicznym supportem. Patrzyłem na to zastanawiając się, kiedy będzie miało to miejsce u nas. I tak naprawdę od niedawna za sprawą pamiętnej trasy Siksy z chłopakami, mojej z Gruzją, czy Zamilskiej z Furią. A teraz jest tego coraz więcej. Przyznam szczerze, że też trochę na tym ugrałem, będąc jednym z paru pierwszych projektów, które połączyły się z tym środowiskiem.

photo: LazyBun Pictures

Wróćmy do twoich początków, kiedy w twoim życiu pojawił się noise i nie pytam stricte o gatunek muzyczny, co o znaczenie tego słowa, czyli hałas, szum, zgiełk, zakłócenia.

Świadomie od dziecka, bo wychowałem się na Śląsku, w Gliwicach, paręset metrów od kopalni Gliwice i zakładów chemicznych. Moje dzieciństwo kojarzy się z górnikami, kopalnią i wszystkim co z tym związane, do tego ogromne ilości syfu z fabryki lądujące na moim parapecie i matka zbierająca garścią popiół z niego. Smród, syf i hałas. To była dzielnica przemysłowa. Ja i moi koledzy byliśmy dziećmi robotników. Pamiętam, że pierwszy raz, mając lat dziewięć, zetknąłem się z ekipą starszych o pięć-sześć lat chłopaków eksperymentujących z punk rockiem i nową falą. Wystawiali bębny za szkołę górniczą i na nich grali, wokół tego zbierali się ludzie, było głośno. Jako młody nastolatek miałem dużo swobody, spędzałem z nimi czas, a swój pierwszy zespół miałem w wieku czternastu lat. Ciągnęło mnie do głośnego, amuzycznego działania, to co robiliśmy ciężko było nazwać robieniem klasycznej muzyki. Zaczęła mnie otaczać muzyka metalowa i punkowa. A że były to czasy, w których ludzie lubili się utożsamiać z daną subkulturą, punki z punkami, metalowcy z metalowcami, jedni z drugimi się średnio dogadywali (gusta), chyba, że trzeba było napierdalać łysych 😊. I zawsze miałem z tym problem. Z jednej strony kręcił mnie Morbid Angel, z drugiej np. Conflict. Moi znajomi tego nie rozumieli, a ja taką muzyką się otaczałem i nią obrastałem. Dochodziło tego coraz więcej, trafiałem na coraz to innych ludzi w tym środowisku. W ten sposób poznałem Tomasza Twardawę, starszego o osiem, czy dziewięć lat, który wychowywał się na Throbbing Gristle, Kraftwerk, kiedy jeszcze nie grali elektroniki, pierwsze Einsturzende Neubauten i zaraził mnie tym bardzo szybko. Trafiłem do niego na warsztat, gdzie okazało się, iż bębnić można na blachach, a niekoniecznie perkusji. Oszalałem. Grając dalej w tych zespołach punkowych, czy metalowych szukałem czegoś innego, pojawił się Godflesh, Swans i to chyba był ten moment, kiedy hałas mi towarzyszył w połączeniu z dźwiękiem ekstremalnym. A nawet jak od tego odszedłem, robiąc IDM i tego typu rzeczy, to odkryłem hałas trochę inny. Zafascynowały mnie rzeczy z Warp: Autechre, Aphex Twin itd. I tak pozostało do dzisiaj. Mniej lub bardziej to ze mnie wychodzi, teraz znowu trochę bardziej i tak od trzydziestu lat. Oczywiście mam różne oblicza, to nie tak, że słucham tylko muzyki hałaśliwej, zresztą muzyki jest coraz więcej i pewnie masz podobnie, jeśli jesteś człowiekiem otwartym, to raz masz klimat na ekstremę, a innym razem na Dead Can Dance.

Pamiętam swoją zajawkę, kiedy potrafiłem słuchać Emperor, a później Kylie Minogue. I ludzie byli tym zdziwieni, a ja na odwrót, było to naturalne.

Myślę, że każdy z nas ma takie słabości muzyczne, które są trochę fajansiarskie. Ja np. mam takie zespoły, których bardzo lubię słuchać, a które są dramatyczne. Jednym z nich jest zespół The Midnight, grający popowe lata 80. a drugim zespołem jest Enter Shikari, który kupuję od pierwszej płyty do ostatniej bez zająknięcia, jak grają to idę i bawię się dobrze, a nie jest to ambitny zespół.

Interesuje mnie metamorfoza C.H. District w Larmo. W C.H. District występują mocniejsze, bardziej dubowo osadzone momenty, czasem przypominająca połączenie Scorn z Adamem F, innym razem abstrakcyjną elektronikę, ale generalnie można mówić o dźwiękowych pejzażach. LARMO to już mocno fabryczne uderzenie, ciemne, sama specyfika sampli wokalnych też się zmieniła. Conclusion C.H. District jest zaczynem tego, co przyniesie LARMO.

W sposób naturalny wynika to z różnych fascynacji, absolutnie nie odkrywam Ameryki w tym co robię i mam tego świadomość. Zawsze wychodzę z założenia, iż to co wypuszczam jest tym, co sam chciałbym usłyszeć. Niespecjalnie zastanawiam się, jak to będzie brzmiało, ani jak to zbudować, choć w przypadku LARMO trochę myślenia było, gdyż chciałem wokół tego zbudować jakiś koncept. Stąd nawiązania do seryjniaków, czy klimatu industrialnego Śląska. Zmienia też mi się warsztat. Lata temu pracowałem bardzo analogowo, później mocno zwirtualizowałem swój setup, pracując głównie na kompie i przy użyciu pluginów, po czym przez ostatnie 5-6 lat mocno przestawiłem się na setup hardware’owy. Pojawiły się syntezatory modularne, dużo kostek gitarowych, które wymuszają też zmianę brzmienia i ekspozycję samej kompozycji, np. na płycie Alarm jest kilka numerów nagranych na setkę, które zostały później trochę przeprodukowane, a takie rzeczy nie miały miejsca za czasów C.H. District. A jeśli chodzi o granie na żywo, zależało mi na wyeliminowaniu komputera, który zawsze mi towarzyszył i graniu jak najbardziej na żywo. Oczywiście musi być jakiś scenariusz, bez tego nie ruszyłbym w drogę, ale praktycznie w ogóle nie gram materiału z płyt na żywo. Z dwóch przyczyn. Pierwsza jest taka, że jak sam chodzę na koncerty i jest to koncert klasycznego zespołu np. metalowego, z chęcią posłucham utworów z płyty, bo one nigdy nie zabrzmią, jak z płyty, są zmienione aranże, pomyłki itd. W przypadku muzyki elektronicznej, jeżeli grasz to co wydajesz, w 80% jest to odtwórcze. Nie znam zespołu elektronicznego potrafiącego w 100% zagrać utwór wydany na płycie od zera na scenie, nie ma takiej opcji. Dlatego rzadko chodzę na koncerty elektroniczne, które mnie po prostu nudzą. Stąd stwierdziłem, że będę grał coś innego. Gram jak najwięcej na żywo, dużo pozostawiam przypadkowi, tym bardziej, że syntezatory modularne są totalnie ciężkie do zaplanowania, zmienia się brzmienie i to jest zajebiste, bo dobrze się przy tym bawię i jestem skoncentrowany, czuję, że mam nad tym panowanie, a z tyłu głowy myśl, iż coś się może nie udać. Mam nadzieję, że dla ludzi też jest to fajne, gdyż widząc, iż grajek na scenie wie co robi ma to przełożenie na odbiór. Mimo, że nie robię wielkiego show, są wizuale i światła, a ja jestem kolesiem tupiącym nogą, kiwającym głową przez czterdzieści minut za czymś. I będąc mało atrakcyjnym dla odbiorcy, zachodzi tam jakaś interakcja.

Widać takie momenty na żywo, gdzie ciebie po prostu zabiera, przestajesz kontrolować wszystko i oddajesz się temu.

Trochę tak jest i im bardziej mi wychodzi, tym bardziej się mi to podoba i coraz bardziej wkręca. Wiem, że ten set mam już trochę ograny, ale za każdym razem jak wchodzę na scenę i go gram, idzie dobrze, jest fajny realizator, miejsce i odbiór ludzi, czuję że jest w tym power. Z małą metamorfozą gram go od dwóch lat i najwyższy czas już z tym skończyć. Od przyszłego roku będę pracował nad innym. A wracając do sedna, zmienił się setup, podejście do samego procesu tworzenia i to, co mi przyświeca. Kiedyś sam sobie narzuciłem ograniczenia, żeby trzymać się określonej stylistyki, a dotrzeć do ludzi można dzięki temu, co do nich trafi. A teraz tego już nie mam, staram się w 100% robić to, co sam chciałbym usłyszeć, mając te narzędzia i będąc w miejscu, w jakim jestem.

Zacząłem się zastanawiać, czy postawienie granicy między C.H. District a LARMO jest w ogóle konieczne. Zestawiając obok siebie np. występ LARMO z Kopalni Ignacy oraz live sety C.H. District nawet z 2015, 2020 oraz 2022, które od strony wizualnej pobrudził BFV – Inside Flesh to nie zwracając uwagi na nazwę obcuje się z podobną materią dźwiękową.

Fajnie, że o tym mówisz, dokładnie w ten sposób podszedłem. Live set zagrany w kopalni miałem pomysł, żeby nagrać i wydać jednorazowo, jako C.H. District. Penetrowałem rejony eksperymentalno-IDM-dubowo-jakieś tam i dokładnie w ten sam sposób pomyślałem, że jest to kontynuacja, bez stawiania grubej kreski i oddzielania, to jestem cały czas ja, moja głowa i pomysły, a nazwa nie ma znaczenia.

photo: LazyBun Pictures

Interesuje mnie wprowadzenie do LARMO, jakie uczyniłeś przez wypuszczanie pojedynczych utworów. Na początku był to :Larmo: dronowo-dark ambientowy, natomiast każdy kolejny wprowadza coraz bardziej do twojego świata pod aliasem LARMO, prezentuje coraz bardziej industrialne i cięższe oblicze, czego zwieńczeniem jest Flat Breath z Pachem z Hostii na wokalu.

Połączyły się dwie rzeczy. Pierwsza, że miałem już trochę rzeczy gotowych i zastanawiałem się, w jaki sposób z tym wyskoczyć. Chciałem odejść od tego, co robiłem przez całe życie, czyli trzymaniem rzeczy przez lata w szufladzie i niewypuszczanie ich stamtąd. Stwierdziłem, że z tym koniec. A po drugie, trochę było w tym mojej reżyserii, chciałem powolutku wejść w klimat, dlatego celowo zacząłem od tego numeru, żeby powoli i zamierzoną scematyką dojść do tego momentu.

Niedawno ukazała się płyta Alarm – kolejny twój debiut i zapoznając się z jej recenzjami spotkałem się z formułowanym tam zarzutem o braku myśli przewodniej. Ruszyłem trochę głową i zacząłem szukać klucza w tej płycie i zaczyna się od mocno bitowego, osadzonego grania, po nim przechodzisz w granie eksperymentalne, aby powrócić do bitowych klimatów, ale już nie tak osadzonych, jak pierwsze trzy numery. Zatem, czy tym sam miałeś jakąś myśl przewodnią, albo klucz według którego płyta została ułożona w takiej formie?

A to cię zaskoczę, nad płytą pracowałem w bardzo dziwnym sposób. Zarzuciłem Pauli, Gosi i Patrykowi z Biesów zaczyny numerów dużo wcześniej, zresztą bardzo odbiegające od tego, co znalazło się na płycie. A sam pracowałem nad kilkudziesięcioma numerami. Zamknąłem płytę bez utworów z gośćmi i różniła się ona od tego, czym stała się finalnie. Kiedy wróciły do mnie ich propozycje, zacząłem wokół nich budować różne rzeczy i zobaczyłem, iż poszło to w zupełnie innym kierunku, niż sobie wyobrażałem. Pojawiła się piosenka, Patryk poleciał w akordeony, Paula nagrała taki wokal, że się przewróciłem i trzeba było to jakoś zamknąć. Musiałem zrobić parę kroków wstecz i trochę przekombinować swój pomysł na płytę. A że bardzo chciałem, żeby te numery się na niej znalazły, zacząłem budować inny jej scenariusz. Mnie wydawało się, że jest ona spójna od początku do końca. I dalej tak uważam, ale z perspektywy osoby, która ma te dźwięki przemielone od długiego okresu czasu wygląda to zupełnie inaczej, niż z punktu widzenia osoby, która słyszy tę płytę po raz pierwszy. Ciężko mi do tego w taki sposób podejść, ale z przyjemnością tych opinii słucham. Z kolei słyszałem też opinie powielające się z moją wizją, że trzyma się to kupy od początku do końca i te numery, które mogą się wydawać odstającymi siedzą i oczekują od muzyki, że będzie zaskakiwać. Reasumując, zamykając płytę uważałem, że jest opowieścią od początku do końca, a kolejność numerów nie jest przypadkowa i dość długo nad tym myślałem.

O czym opowiada zatem ta płyta?

Jeśli chodzi o tytuł, nie będę dodawał wielkich filozofii i górnolotnych haseł, jest to sygnał wyskoczenia poza ryzy, jakie sobie wyznaczyłem, czyli sztywne trzymanie się konwencji. I alarmuję, że to ma miejsce. (śmiech) Pierwotnie bardzo chciałem nagrać płytę poświęconą seryjniakom, ale to ze mnie nie wyszło. Udało się przy zbudowaniu pierwszych live setów, było fajne, ale nie przełożyło się na płytę i stwierdziłem, że nie będę szedł w tym kierunku. Z odrzutów pozostałych po tamtej płycie bardzo szybko wystrzelił split z Nothing Has Changed i takiego materiału mam na jedną płytę spokojnie.

Wspomniałeś o splitach. Traktuje się je na różne sposoby, albo wrzucając materiał odmienny, albo improwizacje, tudzież materiał w formie demo. A jak u ciebie wygląda podejście do splitów? Do każdego z nich podchodzisz indywidualnie, biorąc pod uwagę charakter każdego zespołu? Na splitach z Lwstndrds, czy ostatnio Nothing Has Changed słychać nić porozumienia.

W przypadku Nothing Has Changed, jak wspomniałem, są to rzeczy nagrane wcześniej, które klimatem pasowały do tego, co robi Michał. Natomiast z Lwstndrds były to numery robione od początku. Znamy się, lubimy i któregoś dnia padło hasło, żeby zrobić coś szybko. Zajęło nam to miesiąc, ja nie wiedziałem, co oni zrobią, oni nie wiedzieli, co ja chcę zrobić. Zawsze chciałem zrobić płytę, jaka niebawem wyjdzie. Parę dni temu ukazał się pierwszy singiel z płyty, którą nagrało Full Of Hell z Andrew Nolanem i jeśli całość pójdzie w tym kierunku, będzie to coś, co zawsze bardzo chciałem nagrać. I myślę, że w dalszym ciągu takie rzeczy będą miały miejsce i jak nie splity to współprace, na które jestem bardzo otwarty.

Inicjatywa wychodzi bardziej z twojej strony, czy czekasz na sygnał, albo zaproszenie z drugiej strony?

Wydaje mi się, że w przypadku Lwstndrds była to moja inicjatywa, natomiast w przypadku Nothing Has Changed inicjatywa padła ze strony Michała, a w przypadku Gash Faith, jak tylko poznałem Lipka na trasie z Jadem wiedziałem, że to jest bratnia dusza, podobały się mi jego gitarowe rzeczy i wspólnie zarządziliśmy tym tematem. Aktualnie nie spływają do mnie żadne propozycje, to ja jestem osobą, która o tym myśli, rzucam te tematy ludziom i ma zamiar dalej je rzucać. Mam jakieś rzeczy na podorędziu czekające na zrobienie i bywa, że rzucam te pomysły w zupełnie nieodpowiednim dla siebie czasie.

Nie jest to rozmowa o Thaw, ale ten temat też ruszymy. W jakim momencie prac nad Fading Backwards dołączyłeś do zespołu?

Dołączyłem, jak materiał był gotowy. Zacząłem dopiero pracować nad przełożeniem tego materiału na formułę koncertową. Owszem przed tłoczeniem dostałem numery, żebym coś zrobił, ale czasu było za mało i została podjęta decyzja, iż pozostają przy tym, co wyprodukowali razem w studio. Natomiast znając materiał przed jego zamknięciem pracowałem w głowie nad jego przygotowaniem na koncerty i jak technicznie do tego podejść, zamysł był taki, żeby trochę to odwrócić, ze składu odszedł żywy bas i obecnie skład to dwie gitary, wokal, elektronika i bębny. Udało nam się set koncertowy wspólnie stworzyć. Gitary idą przez piece gitarowe i basowe. Natomiast ja wypełniam pasmo basowe elektroniką, grając linie basowe na syntezatorze, oprócz tego dodaję sporo hałasu i w jednym numerze wykorzystujemy bębny przepuszczone przed modular, innymi słowy są triggery. I po tej trasie, na początku przyszłego roku mamy zabrać się za robienie kolejnego materiału, którego będę pełnoprawnym współtwórcą. Różne są pomysły na wykorzystanie elektroniki i myślę, że koncepcja z triggerami będzie rozwijana.

A zamysł, jaki miałeś w głowie, jak powinien wyglądać twój udział w przypadku tej płyty i grania na żywo przeszedł w całości i dostałeś całkowicie wolną rękę?

Pomysł z bębnami jest w stu procentach mój autorski. Był pomysł obrabiania bębnów na żywo, dubowania ich, dodawania pogłosów itd., więc zaczęliśmy pracować nad charakterystycznym numerem na płycie, gdzie bębny były studyjnie przetworzone, ale dużo rzeczy to nasza wspólna praca. Jak wiesz, Artur nie jest zwykłym gitarzystą, to bardzo otwarta głowa, co więcej bardzo dużo wiedząca o elektronice i tego, czego chce. Wiesz, to też jest tak, że to ich materiał. Oni go stworzyli, wiedzą jak ma brzmieć, pozwoliłem więc być tworzywem. Raz się może trochę gorzej z tym czułem, raz lepiej, ale myślę, że to co stworzyliśmy wspólnie żre i pierwszy wspólny koncert to potwierdził i zobaczymy jak będzie na trasie. Trasy są trudniejsze, niż pojedynczy festiwalowy koncert. Czekam z niecierpliwością na proces twórczy, który da też odpowiedź, czy to pójdzie dalej, czy to był epizod. Przez lata nie pracowałem z ludźmi, pracowałem sam i artykułuję to chłopakom, że czasem trudno się mi odnaleźć w zespołowym podejściu do tematu.

photo: LazyBun Pictures

Oglądałem ostatnio rozmowę z Tori Amos, gdzie powiedziała ciekawe słowa: to, że potrafisz, nie oznacza, iż powinieneś. Rozumiem przez to okiełznywanie własnego ego. Dużo czasu to tobie zajęło?

Cały czas jestem człowiekiem słabej wiary w siebie. I myślę, że nie mam problemów z okiełznywaniem własnego ego. Wręcz przeciwnie, często to ludzie mnie ciągną do góry mówiąc, żebym skończył już z tą skromnością. To, że mówię teraz o tym otwarcie też wymagało ode mnie czasu. Natomiast śmiem powiedzieć, że pewne rzeczy potrafię robić, ale czy je powinienem robić, jak twierdzi Tori Amos? Skoro jest paręset osób, które to lubi, kupują płyty i mówią, że to jest dobre, to chyba jestem we właściwym miejscu.

Drugi cytat mam z Eugeniusza Rudnika, który powiedział: Kiedy pianista wchodzi do pokoju, w którym znajduje się fortepian, nie ma takiej siły, która powstrzymałaby go przed podniesieniem klapy i zagraniem czegoś. Czy wchodząc do pokoju z instrumentami wyciąga się do nich ręka, czy masz jak Miles Davis, który potrafił pięć lat nie dotykać trąbki.

Lubię urządzenia elektroniczne, lubię generować dźwięk. Widząc fortepian nie otwieram klapy, bo nie potrafię na nim grać, ale jak mam kontakt z jakąś elektroniczną zabawką, im dziwniejsza tym bardziej mnie do niej ciągnie. Potrafię siedzieć i godzinami nagrywać coś na swoim systemie modularnym, kręcąc się wokół jakiegoś brzmienia. Mimo tego, że nie wydawałem, ani nie grałem, to zawsze znajdowałem czas, żeby trochę porzępolić.

Mój blog nazywa się Podążanie Za Dźwiękiem. Co to dla ciebie oznacza?

To jest trudne pytanie. Odpowiem banalnie, podążanie za dźwiękiem jest tym, co mi przyświeca od zawsze. Są ludzie, dla których dźwięk nie ma większego znaczenia. Są ludzie, dla których jedynym dźwiękiem jest dźwięk z radia. A ja muszę słuchać muzyki, musi towarzyszyć mi i moim emocjom, mojemu nastrojowi, musi być z nim zgodna albo czasem być z tym w totalnym kontraście. Często jest odpowiedzią na różne rzeczy. Często jest lekarstwem. Są chwile kiedy go nie potrzebuję świadomie, więc nadal za nim podążam, bo specjalnie wyłączam go ze swojego życia, ale myślę, że dźwięk i to wszystko, co za nim idzie jest najważniejszą rzeczą. I jest to coś, bez czego nie byłoby mnie.

Posłuchaj: https://larmonoise.bandcamp.com

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *